Nudno

Moja zacna połówka uskarżała się niedawno, że doskwiera jej dziwna niemoc – nie potrafi odłożyć żadnej rozczytanej książki, bez względu na to, jak bardzo dana pozycja jest źle napisana czy też po prostu nudna.

Sam się złapałem w te sidła. W ten sposób przeczytałem od deski do deski poradnik dla przyszłych milionerów, który znalazłem za szafą w pokoju rodziców. Mogło mi już dać do myślenia, że będzie z tego chyba jakaś lipa, skoro ciągle nie mamy basenu ani kablówki a w garażu stoi tylko jeden rumak – Fiat 126p, maluch, samochodowa etiuda na kaszel i rdzę.

Tak samo przeczytałem wspominany w jednym ze wcześniejszych felietonów „Mein Kampf”, chociaż paskudne to czytadło, że aż strach. Ale skoro w swoim czasie całe Niemcy czytały to dziełko, to czemuż ja miałbym nie podołać temu wyzwaniu. Tfu. Że też Adolf nie został przy swoich pędzlach i sztalugach.

Jednak zanudzić mnie na śmierć potrafią także pisarze kontrowersyjni, a raczej „kontrowersyjni”. Z cudzysłowem. Przeszła mi już gorączka na Charlesa Bukowskiego, kiedy stwierdziłem, że dziad roztrwonił cały swój talent na pisanie o tym, jak całe honoraria za swoje książki sypie na alkohol, narkotyki i kobiety. Błędne koło. Zarobić, struć się za honorarium na pół roku a potem opisać to w książce, by było na kolejną rundę. A jednak zawsze przeczytałem do końca. Ostatnią książkę Bukowskiego wsadziłem głęboko w gardło biblioteczki po tym, jak poznałem Henry’ego Millera. Facet nie tylko pisał o wiele wcześniej od Bukowskiego, ale jego książki są o wiele bardziej „ostre”, ani razu nie tracąc walorów prawdziwej sztuki.

Ostatnio zaś dręczy mnie Manuela Gretkowska. Kolejny przypadek smutnego trwonienia talentu. Przeczytałem dwie jej starsze książki, cmokając od czasu do czasu z uznaniem dla wyszukanego języka i pomysłowych metafor. Zaś po dwudziestu przeczytanych stronach z „Polki” psioczyłem na prawo i lewo, prychając jak diabeł pod święconą wodą. Prawie 350 stron, zero przekazu – a ja czytam dalej (może by udowodnić sobie moje zahartowanie?). Rozbudowane porównania posklejane tylko po to, by autorka mogła  się wykazać swoją elokwencją i ilością odlatanych godzin, cały zaś tekst jest po prostu watą myślową, jednym długaśnym felietonem, czyli szermierką słowną, pustą ekshibicją. Tu jakieś drobne spostrzeżenie, tam prowokacyjny komentarz, byłam tu, widziałam owamto, kochałam się ze swoim facetem tam a tam, chyba mam łupież, muszę iść do apteki, trzeba kupić ziemniaki etc.

A gdzieś po drodze zgubiła się literatura. Bo w sumie chyba nie bardzo chodzi o to, kto napisze najbardziej z jajem, albo przeciwnie – snując najgłębsze rozważania. Po prostu musi tam błyszczeć to cuś, mały diabełek przebiegający pod linijkami tekstu.

I nie zgadzam się na twierdzenia, że nowoczesna literatura zawsze musi prowokować, ciąć w mięso. Pisarze – rzeźnicy rodzą się niezwykle rzadko. Reszta to zwykłe muchobijce.

A nowa literatura może być i skromna, i dowcipna i wyryć od czasu zmarszczki na czole.

Dzięki Ci, Panie, za Tokarczuk.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *