Recenzja : „Mroczny rycerz powstaje”

Trzecia odsłona trylogii Christophera Nolana to widowisko z podwójnym dreszczykiem. Równolegle ze zmaganiami Bruce’a Wayne’a, który po latach życia na uboczu ponownie uczy się zakładać czarną pelerynę, śledzimy także pojedynek reżysera z oszałamiającym sukcesem poprzednich części. Ale czy można wygrać z własnym cieniem?

W kilka lat po zniknięciu Batmana miasto Gotham żyje w słodkiej sielance, a jego policja zajmuje się banalnymi przestępstwami. Kiedy na scenę wkracza gang Bane’a (w tej roli rewelacyjny Tom Hardy), Bruce Wayne postanawia pomóc rozleniwionym pożeraczom pączków. Problem w tym, że oprócz komisarza Gordona i młodego, idealistycznego policjanta Johna Blake’a wszyscy uważają go za mordercę i zło wcielone. Bane triumfuje i zgniata Batmana jak karalucha. Mroczny Rycerz traci stopniowo wsparcie, majątek, cały swój arsenał, a w końcu także wolność oraz zdrowie. I tu zaczyna się impreza.

Ponieważ Nolan już wcześniej ogłosił, że po tym filmie powrotów nie będzie, mógł sobie pozwolić na luksus wytoczenia najcięższych dział. Tym razem z czarnymi charakterami nie ma żartów, tym razem nikt nie bawi się w finezyjne gierki, tym razem zagrożone jest życie nie kilkuset ludzi, ale istnienie całego Gotham. Obserwujemy bolesny powrót legendy, odkrywamy ostatnie fragmenty uzupełniające mozaikę batmanowskiej mitologii, śledzimy osobiste dramaty i transformacje głównych bohaterów.

Zarówno producenci, fani, jak i sam Nolan – wszyscy wiedzieli, że w zwieńczeniu batmanowskiej sagi trzeba pójść na całość. A wiadomo, że w desperackim ataku łatwo odsłonić swoje słabe miejsca. Okazuje się, że dla Nolana piętą Achillesa jest kulminacja napięcia – podczas gdy świetnie wychodzi mu budowanie atmosfery i piętrzenie dramatów o epickich rozmiarach, to ostatni sztych zawsze wychodzi trochę bokiem. Tak, jakby reżyser w ostatniej chwili przypomniał sobie o swoich offowych korzeniach i zrobiło mu się wstyd, że kręci rozbuchany przebój kasowy. Monstrualni antagoniści znikają jakby mimochodem, straszliwe zagrożenia przemijają.

Nolan czasem traci oddech, czasem przedobrzy w dobarwianiu historii, osłabiając pobocznymi wątkami główną linię fabuły. Na szczęście w pozostałych dyscyplinach uzyskuje pełną ilość punktów. Akcję napędzają zaskakujące zwroty fabuły, niebanalne stosunki między głównymi postaciami, bezbłędnie dobrani aktorzy. Po mdłej Maggie Gyllenhaal z „Mrocznego Rycerza” mamy teraz do czynienia z dwoma wyrazistymi kobiecymi postaciami. Podejrzewam, że Marion Cotillard i Anne Hathaway mogłyby tylko stać i wachlować rzęsami, a i tak ociekałyby charyzmą. Niestety nawet one w połączeniu ze zwierzęcą brutalnością Bane’a nie zastąpiły luki po Jokerze Heatha Ledgera.

Nolan pokornie poddał się konwencji hollywoodzkiego blockbustera – setki ludzi giną bez przelania jedynej kropli krwi, ostatnie sceny otwierają pole dla dalszych kontynuatorów batmanowskiej franczyzy, widzowie muszą przymknąć oko na drobne skróty myślowe i błędy logiczne (po 30 dniach niewoli policjanci wychodzą na powierzchnię ziemi ogoleni i wyczesani jak jurorzy reality show).

Batmanowska trylogia Christophera Nolana odmieniła twarz kina dla mas. Reżyser dowiódł, że publiczność nie zawsze zadowoli się widowiskiem w stylu Michaela Baya – rewią wybuchów w zwolnionym ujęciu i galerią karykaturalnych, szablonowych postaci. W ramach tego gatunku „The Dark Knight Rising” jest majstersztykiem, którego nieliczne potknięcia uwypukla jedynie fakt, że musiał on stoczyć nierówną walkę z fenomenalnymi poprzednikami.