Recenzja : Kamp! „Kamp!” (2012)

Kamp! to niezależny, electropopowy projekt wydany własnym sumptem, który w krótkim czasie podbił polską scenę alternatywną. Debiut, jakich mało.

kamp!-cover

Może ich produkcja jest wtórna, może to tylko hipsterski kaprys i muzyczna nekrofilia, może to i opóźniona polska reakcja na renesans syntezatorowego popu. Mówcie, co chcecie, ale obok debiutanckiej płyty tego łódzkiego objawienia trudno jest przejść obojętnie.

Na nagraniu żyją i występują w symbiozie dwa odmienne klimaty – frontalny atak na wszystkie możliwe klisze muzyki lat 80. („Can’t You Wait”, “Sulk”) oraz wykopaliska późnej ery disco w stylu Daft Punk („Cairo”, „Lux Lisbon”, „Melt”). Próżno na płycie szukać organicznych dźwięków, ze światłym wyjątkiem diabelsko funkowego, ostrego basu, który tętni i wibruje na przykład w utworach „Can’t You Wait” oraz „Heat”. Resztę wypełniają całe pokłady syntetycznych smyczków, arpeggiatorów, linii basowych i solowych. Od Michaela Jacksona, przez Eurythmics po Jana Hammera. I jeszcze dalej.

Warsztat kompozytorski broni się bez problemu, płyta zawiera 11 mocnych, ambitnych kawałków. Jakkolwiek Kamp! podkrada masowo z dziesiątek klasycznych już nagrań sprzed dwóch, trzech dekad, to po złożeniu tego łupu w całość nowe kompozycje nie cierpią na żadne powtórzenia. Jest różnorodnie, barwnie, ciekawie. To naprawdę kawał dobrej, rzetelnej pracy kompozycyjnej i nagraniowej.

Zawsze śmieszyły mnie narzekania lokalnych zespołów na brak promocji i finansów, bez  których rzekomo nie można się wybić. Dzisiaj, w epoce Facebooka i Youtube, nie ma czegoś takiego, jak niedoceniona kapela. Jeżeli zespół przez długie lata nie znajduje odbiorców, to znaczy, że jest do bani. Dobra muzyka sama znajdzie swoich słuchaczy bez dużych inwestycji i wielkiego wydawnictwa – i Kamp! jest tego najlepszym dowodem. Dotarcie na szczyt zajęło im raptem trzy lata, w ciągu których zbudowali potężna bazę fanów, a ich żywiołowe wystąpienia na festiwalach i samodzielnych koncertach spotykają się z niezmiennym zachwytem recenzentów.

Na zakończenie wyznam wam małą, wstydliwą tajemnicę. Nie znoszę muzyki lat 80. – żywiołowo, bezwarunkowo i instynktownie. Tym bardziej doceńcie więc fakt, że tak pozytywnie oceniam płytę osadzoną w klimacie a lá Kombi rocznik 1986, w której występują przejścia syntetycznej perkusji typu „ciupu-ciupu-ciupu-tśśś”. To ewenement porównywalny chyba tylko z opublikowaniem entuzjastycznej recenzji musicalu „Skrzypek na dachu” na stronie Obozu Narodowo-Radykalnego.

Posłuchajcie tej płyty.

Posłuchaj, jeśli lubisz : Daft Punk, Kraftwerk i zegarki z kalkulatorem

Warto spróbować : Cairo, Lux Lisbon, Can’t You Wait