Felieton 273 – Notatki spod Wieży Babel

Od pewnego czasu pomieszkuję sobie na emigracji, mogę więc nausznie śledzić przemianę polszczyzny w barwnego „ponglisha”. Powiem Wam, piękna to katastrofa!

Jakiś czas temu Polacy śmiali się łamańców językowych modelki „Dżoanny” Krupy, i ja też poznałem kilka osób, które na obczyźnie utknęły w podobnej otchłani między dwoma lingwistycznymi światami. Wcale nie zależy to od inteligencji czy wykształcenia – wszystko sprowadza się do talentu językowego, a raczej jego braku. Tak, jak są ludzie, którym słoń nadepnął na ucho i w życiu nie zaśpiewają czystej nuty, tak są i tacy, którzy nie utrzymają w głowie dwóch języków; jeżeli chcą się nauczyć nowego, muszą dokonać wyboru Zofii.

To pojedyncze, jaskrawe przypadki, jednak mniejsze lub większe potknięcia zdarzają się prawie wszystkim emigrantom. Sam staram się używać anglicyzmów tylko ironicznie i dbać o cnotę mojego polisza, ale cóż – i mnie czasem zdarza się trochę puścić.

Tym razem orania tedy nie będzie, nie zamierzam piętnować ludzi, którzy pogrześli mowę w pięć minut po rzuceniu ziemi skąd ich ród. Każdy ma inne priorytety, nie wszyscy noszą w portfelu fotkę Miodka.

Swoistym pocieszeniem jest fakt, że zapożyczenia językowe emigrantów rzadko przypominają szorstką korporacyjną nowomowę w stylu „zrób order ASAP, bo dedlajn idzie”. Niektóre angielskie słowa po przetrawieniu przez polski akcent brzmią zaskakująco swojsko, wchodzą w rozmowę jak w masełko. „Stoję na platformie (peronie)”, „Jutro wywożą rabisz (śmieci)”, „Spotkamy się w szopie (sklepie)”.

W dodatku niektóre zamiany są całkiem ekonomiczne – takie „słopnąć” (od „swap”) jest o całą sylabę krótsze od polskiego „wymienić”. Zamiast „włożyć do czytnika” możemy z kolei mówić „słajpnąć” (od „swipe”), a zaoszczędzony czas wykorzystać na spacery nad oceanem lub naukę gry na ukulele.

Zresztą nie tylko my zachwaszczamy swój język, zapożyczanie działa też w drugą stronę – zwłaszcza w przypadku wulgaryzmów, od których rodacy prawie zawsze zaczynają korepetycje z polskiego dla obcokrajowców. Znajomy Brazylijczyk, zapytany o postępy w nauce polskiego, z uśmiechem wyrecytował “czeszcz”, “jabko” i “leniwa menda”. Spotkałem też Wietnamczyka, który skwitował rozlanie zupy smutnym „kurła”, albo Szkota, który źle ocenił kaliber wyzwiska i zarzucił ostrym „He’s a fucking osiołek”.

Nie będę więc kruszył kopii, ostatecznie postanowiłem pójść w ślady strażaków z filmu Formana – skoro nie mogę ugasić pożaru, to przynajmniej se popatrzę, jak ładnie się pali.


Tekst ukazał się drukiem w miesięczniku Zwrot 05/2018