Felieton 284 – Wszędzie dobrze

Zawsze chciałem mieszkać w porządnej metropolii, w miejscu, w którym mieszają się kultury całego świata. No i udało się. Mieszkam. I jest łał i jaciękręcę.

Co tam te nasze, środkowoeuropejskie stolice i stoliczki. Parę Wietnamczyków i Ukraińców na krzyż, trochę kebabu, trochę sushi i tyle. Takie Sydney, w którym teraz straszę, oferuje stężenie multikulti w skali, która może nas, mieszkańców pępuszka Europy, przyprawić o solidny zawrót głowy. Tutaj w hinduskiej porze obiadowej całe bloki pachną kari i kolendrą; tutaj w parku na trawniku rodzina muzułmanów rozkłada dywaniki do modlitwy, a w godzinę później grupka wiekowych Azjatek ćwiczy tai chi. Słowem, mam tu codziennie mały festiwal etnograficzny – i otwarcie przyznaję, że niezmiernie mnie to jara.

Ten dostęp do bogactwa kultur pozwala jednak też docenić to, co moje. W trakcie rozmów z narodami postronnymi uświadamiam sobie bowiem, w jak nieznośnie spokojnej części świata przyszło mi się urodzić. Patrzę na Serbów i Chorwatów, Irańczyków i Somalijczyków i stwierdzam, że od czasu upadku komuny nudno nad tą Wisłą jak diabli. Jasne, społeczeństwo podzielone, na ulicy pączkują nacki, ale to i tak pikuś w porównaniu z pierwszą z brzegu Wenezuelą czy Brazylią. Pogoda też taka se, jak przystało na strefę umiarkowaną. Rosjanie z pobłażaniem patrzą na naszą zimę, Portugalczycy – na lato.

Nawet ta rodzima fauna jest jakaś taka… anemiczna. Zero dreszczyku, zero adrenaliny. Rozmawiałem kiedyś z Amerykanką, która panicznie bała się australijskich węży i pająków. Opowiedziała kilka straszliwych historii, rzuciła paroma frazesami („W Australii wszystko chce Cię zabić!”), jednak kompletnie zbaraniała, gdy wspomniałem, że w moim kraju w sumie nie ma żadnych niebezpiecznych zwierząt. No bo jak to tak? Przecież wypada mieć przynajmniej jakiegoś aligatora czy grzechotnika, ot, dla hartu ducha i ciała. A u nas co? Najwyżej osa w lemoniadzie.

Nie ma więc tego złego, przyjaciele, zawsze znajdą się jakieś plusy. Gdy przyszłym razem najdzie Was ochota na dobre curry, a w menu obiadowym do wyboru kotlet albo kotlet, pamiętajcie – przynajmniej w drodze do restauracji nie pożre Was czterometrowy gad.


Felieton ukazał się w miesięczniku Zwrot.