Felieton 227 – Cieszyn odchamiony

Mieszkam w Cieszynie od ładnych kilku lat i od początku odczuwałem dziwny, nieokreślony niedosyt. Niby miasto wypiękniało, nie szpecą go już przecież stare dworki szlacheckie zastąpione przez innowacyjną architekturę hipermarketową. Cieszyniacy trzymają też rękę na pulsie polskiego życia kulturalnego – w tym roku zaśpiewał dla nich Andrzej „Piasek” Piaseczny, a więc jak trochę poczekają, to może już w przyszłej dekadzie odwiedzą ich wykonawcy z tegorocznych list przebojów. Pomimo tego ciągle czegoś brakuje. Ale czego?

 

Oświeciło mnie dopiero po przeczytaniu artykułu w lokalnej prasie – oj, głupi Jedzoku ty, przecież to takie oczywiste! Przecie w mieście nie ma McDonalda!

 

Zwolennicy postępu zarzucają burmistrzowi, że to z jego winy nad Olzą nadal nie stoi ta żółto-czerwona pochodnia niosąca światło zachodniej cywilizacji. Ale mer uspokaja, gasi panikę w zalążku – nie trwóżcie się, obywatele, będzie Mac. Nie spocznę, póki nie zobaczę tłustego uśmiechu na twarzach cieszyńskich dzieci, póki nie zarumienią się policzki utuczone obfitą dawką cholesterolu. Przywitamy inwestora chlebem, solą i glutaminianem sodu.

 

Kto wie, może w przyszłości, za dwadzieścia, trzydzieści lat, spełnią się inne wizjonerskie pomysły, które dotychczas były nieśmiało omawiane tylko w kręgach cieszyńskiej awangardy? Może kiedyś Cieszyniacy doczekają się własnego KFC lub Pizza Hut, a nawet Starbucksa, kawa jego mać? Ludzie spod Bogumina i spod Gnojnika, spod Zamarsk i spod Ustronia będą tutaj przyjeżdżać, aby zobaczyć te cuda na własne oczy. Dopiero wtedy zmartwychwstanie niegdysiejsza sława Cieszyna, Małego Wiednia, perły regionu. Tako rzecze proroctwo.

 

Jednak nie ma co się bawić w futurystyczne prognozy, aktualnie walczymy o dwa złote łuki na czerwonym tle. Aby jakoś przeczekać ten trudny czas, obmyśliłem sobie tymczasowy plan przetrwania. Raz na miesiąc zrobimy w rodzinie składkę pieniężną, a następnie loterię. Wylosowany szczęśliwiec otrzyma bilet do Ostrawy lub Katowic oraz sakwę z kilkoma monetami na zakup cheeseburgera, coli i frytek. Pojedzie, zje, wróci, a wieczorem opowie przy ognisku zebranym krewnym i sąsiadom o tym, jak to się stołuje w wielkim świecie – tam, gdzie sztuciec biały i elastyczny; tam, gdzie kartofel w kratkę szatkowany; tam, gdzie pomidory płynne, w saszetkach ukryte.

 

Wytrzymamy. Przyszłość zbliża się milowymi krokami.

 

 

Tekst ukazał się w miesięczniku Zwrot 9/2013