Felieton 234 – Najlepszy rok w historii ludzkości

Nigdy nie byłem trzpiotowatym optymistą, generalnie lubię sobie pomarudzić i popsioczyć. Po co się do tego przyznaję? A po to, aby nadać wagi następującemu przekazowi – rok 2013 był dla nas, obywateli świata, wspaniały.

 

W grudniu kilka razy trafiłem na tekst opisujący ten rok jako najlepszy w historii ludzkości. Komentarze pod artykułem były z reguły wypełnione prześmiewczymi prychnięciami – jak ktokolwiek przy zdrowych zmysłach może chwalić czasy wypełnione kataklizmami i zamachami terrorystycznymi? Co na to rodzice dzieci, które zginęły podczas ataków chemicznych w Syrii?

 

Autorzy takich opinii nie zauważają (lub ignorują) zasadniczą różnicę – „lepszy” wcale nie znaczy „dobry”. Jesteśmy agresywnym, zachłannym gatunkiem i rzeczywistość, którą współtworzymy, dosyć wiernie to odzwierciedla. To jednak nie znaczy, że nie robimy pewnych postępów. Krok po kroczku.

 

W sierpniowym felietonie dla Głosu Ludu wspominałem o książce Stevena Pinkera, który na przestrzeni ponad 700 stron udowadnia, że świat – wbrew pozorom – idzie ku lepszemu. Zachęcam do obejrzenia jego krótkiego wykładu na internetowym uniwersytecie TED. Są polskie napisy.

 

 

 

Pinker przy użyciu precyzyjnych statystyk dowodzi, jak naiwna jest tęsknota do starych, rzekomo dobrych czasów. A takich głosów niestety nie brakuje – jedni straszą wizjami końca i degradacji, aby zapanować nad motłochem, innym pasuje to do głoszonej ideologii, jeszcze inni czerpią z tego chyba jakąś masochistyczną satysfakcję. Do tej ostatniej grupy zaliczam na przykład czeskiego socjologa Jana Kellera, który od lat uparcie płodzi płaczliwe teksty o prawie eschatologicznym zacięciu. Nie podaje żadnych danych, liczb, konkretnych argumentów – po prostu jest źle i już, wszyscy jesteśmy „zniewoleni” przez media, „ubijani” przez drapieżne korporacje, „masowo gwałceni” przez ideologie.

 

Wieszcze Armagedonu zdają się zapominać o tym, że wiele z tych okropnych, ostrych pojęć stało się u progu XXI wieku dysfemizmami – jednym ze znaków postępu jest właśnie ten niepozorny cudzysłów. To, co w XX wieku nazwaliśmy „ludobójstwem”, wcześniej było po prostu stanowczą polityką zagraniczną. Jak zauważa Pinker – to, że Hitler musiał wymyślać preteksty do aneksji Czechosłowacji, pokazuje, jak bardzo zmieniło się nasze myślenie od czasów prostego „veni, vidi, vici”.

 

Pomimo dwóch wojen światowych wiek XX wcale nie był najkrwawszym w historii – ginie więcej ludzi, ponieważ jest nas coraz więcej. Statystycznie – biorąc pod uwagę ilość gwałtownych śmierci na 10.000 mieszkańców – wojna w Europie była mniej krwawa niż czasy pokoju w średniowiecznym mieście i mniej więcej tak samo okrutna jak życie w tradycyjnej społeczności plemiennej (patrz niżej).

 

 

Dobrą ilustracją jest też przesunięcie znaczenia słowa „zniewolenie”. Dwieście lat temu prawdziwe niewolnictwo było całkowicie normalnym elementem gospodarki cywilizowanych krajów, a jego obrońcy z pełną powagą wznosili argumenty ekonomiczne, polityczne i moralne. Zresztą nie trzeba się cofać tak daleko – ostatnie państwo zniosło niewolnictwo dopiero w 1981 roku. To, że dzisiaj nazywamy zniewoleniem „tylko” upokarzającą, źle płatną pracę, jest niesamowitym sukcesem.

 

To jednak tylko kropla w morzu zmian, które zasłania nam nieustanny strumień krwi i bólu wylewający się z ekranów. Wiadomości skupiają się na wypadkach i nieszczęściach, w konkursach o najlepsze fotografie prasowe wygrywają zdjęcia ukazujące strach i cierpienie – nie dziwota, że widzowie nabierają wrażenia, że ten świat jest zdrowo popaprany.

 

Prawdę powiedziawszy – jest. Tyle, że wcześniej był jeszcze bardziej.

 

Gdzie dowody? Ależ proszę bardzo – na stronie www.humanprogress.org zgromadzone zostały ogólnoświatowe statystyki z wielu dziedzin życia społecznego. W połączeniu z liczbami i grafami podawanymi przez Pinkera wnioski są zaskakująco jasne – żyjemy dłużej i dostatniej, w coraz bardziej bezpiecznym, sprawiedliwym i tolerancyjnym społeczeństwie. Wprawdzie rozmnażamy się na potęgę i zgodnie z tezami Malthusa zaczynamy się dusić pod własnym ciężarem, ale nic to – jesteśmy sprytni, na pewno coś wymyślimy.

 

Podobno już tylko miesiące dzielą nas od ostatecznego wyeliminowania polio, następnej choroby usuniętej na zawsze przez program szczepień. Kolejne państwa przyjmą ustawy zapewniające prawa kobiet, dzieci i mniejszości lub dbające o dobrostan zwierząt. Wszystko wskazuje na to, że wkraczamy w kolejny najlepszy rok w dziejach. Całkiem nieźle, jak na gatunek agresywnej, łysej małpy.

 

Tekst ukazał się w miesięczniku Zwrot

 

6 Comments

  • Także sporo publicystów uparcie płodzi płaczliwe teksty o prawie eschatologicznym zacięciu, czerpiąc z tego chyba jakąś sadystyczną satysfakcję. Po przeczytaniu felietonu do tej grupy zaliczam, Darku, także Ciebie, rzecz wymaga jednak kilku słów komentarza.

    Publicysta jak to publicysta, najczęściej zadowoli się parafrazą opinii osoby, której autorytet uznaje, zamieści link do strony internetowej, filmik, a czasem nawet wklei graf (jest graf, więc to musi być nauka :-) ). Po prostu jest dobrze i już. Tym razem w krąg obsesyjnie powracających wątków został włączony Steven Pinker, skądinąd wybitny amerykański psycholog i popularyzator nauki, prawdziwa naukowa gwiazda popkultury. Twoje wnioski są z lektury jego książki są, jak zawsze, zaskakująco jasne. Chciałoby się rzec: nazbyt jasne. Nie wdając się w polemikę z opiniami profesora z Uniwersytetu Harvarda, kto chce, niech przeczyta książkę, warto przypomnieć o tym, co zostało mu wytknięte, a co felieton najzwyczajniej pomija. Przede wszystkim specyficzne posługiwanie się statystykami. Podejście badawcze zastosowane we wspomnianej książce na przykład nie uwzględnia faktu, że odsetek gwałtownych śmierci cywilistów podczas ostatnich wojen światowych mocno wzrósł. Podczas I wojny światowej liczba poległych cywilistów wynosiła ok. 10% z całkowitej liczby poległych, podczas II wojny światowej wyniosła już ok. 50%. Ten odsetek w skali ogólnoświatowych konfliktów zbrojnych rośnie do dziś! Przykładów można mnożyć. Jest dobrze.

    Warto też wspomnieć, ze Pinker w książce nie udowadnia, że świat idzie ku lepszemu, jak sugerujesz w felietonie. Podtytuł jego książki brzmi: dlaczego przemoc [stosowana przez ludzi na świecie] spada. Pinker podkreśla, że przyjąwszy jego twierdzenie nt. spadku przemocy na świecie, nie jesteśmy w stanie zagwarantować, że tak będzie w przyszłości. Tak czy owak, Pinker posługuje się dość zredukowanym pojęciem przemocy, co przejawia się opatrywaniem cudzysłowem wszystkiego, co poza takie wąskie rozumienie wychodzi. Proszę wytłumaczyć upokorzonym, źle opłacanym pracownicom przemysłu odzieżowego z Bangladeszu, że ich upokorzenie, jest „tylko” upokorzeniem. Przeżyły przecież najlepszy rok w historii ludzkości. Zadbaliśmy o dobrostan zwierząt, coraz większa liczba zachodnich turystów przeszła program szczepień i śmiało mogą ruszać do Indii lub Tajlandii w poszukiwaniu wrażeń zza obiektywów aparatów. Jest dobrze.

    W retoryczną maszynkę prywatnych sympatii i antypatii został włączony nie kto inny jak profesor Keller. Z nim rzecz ma się odmiennie. Wspominając Kellera, oprócz wklejenia linku, argumentację przeprowadziłeś ad personam. Dlatego oddając pięknym za nadobne, można by skrytykować ad personam także autora krytyki, na przykład w ten oto kąśliwy, felietonistyczny sposób: „Darek Jedzok po semestrze studiów filozoficznych ostatecznie przerzucił się na studia etnologiczne, by – jak to się mówi ‘z odrzitymi uszami’ – zostać antropologiem kultury (etnologiem). Sądząc ze scjentystycznego resentymentu, z jakim traktuje humanistykę, należy wątpić, by kiedykolwiek wziął do ręki „Dějiny klasické sociologie”, „Teorii modernizace”, „Až na dno blahobytu”, „Tři sociální světy: sociální struktura postindustriální společnosti” albo „Vzestup a pád středních vrstev” itd.”. :-D W krytyce ad personam wymieniłem tytuły książek Kellera. Pierwsza z nich to wielkoformatowe 529 s. kompendium, z którego korzystają studenci nauk społecznych na czeskich uniwersytetach. Jako dziennikarz i matador opinii społecznej, potrafiący przemierzać – jak sam nie omieszkałeś się pochwalić – przestrzenie ponad 700 stron, mógłbyś sięgnąć po jedną z wymienionych książek (większość ma mniej niż 529 s.) i zrewidować nieco opinię nt. Kellera. A przynajmniej odnieść się do jego tekstów publicystycznych i naukowych w sposób mniej wybiórczy, bądź też otwarcie wysunąć argumenty polityczne (być może taka wybiórczość ma związek z tym, co zdążono zarzucić książce Pinkera, mianowicie brak rozróżnienia między nauką a publicystyką).

    Wspomniano o wieszczach Armagedonu. O czym wobec tego zdają się zapominać wieszcze Postępu? Przede wszystkim o tym, że samo pojęcie postępu jest zsekularyzowaną formą eschatologii. Specjalnie nie przywołuję w tym miejscu żadnego „googlowalnego” filozoficznego autorytetu, choć niektórzy pewnie rozpoznają tezę niemieckiego filozofa żydowskiego pochodzenia. Otóż charakterystyczna dla nowoczesnej mentalności logika postępu ma swe źródło w odczytaniu judeochrześcijańskiego dziedzictwa, dla którego historia zmierza do pełni. W epoce nowoczesnej wyobrażenie to ulega jednak sekularyzacji, przez co postęp, pozbawiony jakichkolwiek zewnętrznych, transcendentalnych odniesień, zostaje określony jako wartość sama w sobie. Postawa pozytywnej waloryzacji bycia nowoczesnym stopniowo ogarnia całą sferę kulturowo-społeczną kulminując w oświeceniowym projekcie, który ujmuje historię jako proces emancypacji ludzkości. Odtąd historia ludzka nieodłącznie kojarzyć się będzie z postępem, tj. zmierzaniem do coraz „pełniejszej“ i bardziej „autentycznej“ postaci człowieczeństwa, przezwyciężaniem ograniczeń w urzeczywistnianiu wolności, rozwojem naukowo-technologicznym. W konsekwencji ziemski ideał postępu jawi się jako pusty, sprowadza się bowiem do stwarzania warunków, w których byłby możliwy coraz to nowy postęp i nic ponadto. Tak oto nowoczesna wiara w historię, będącą progresywnym rozwojem, okazuje się tożsama z wiarą w wartość tego, co nowe. Ta z kolei jawi się jako centralna wartość nowoczesności, skupiająca wszystkie pozostałe wartości. Przykłady fundamentalnej roli wartości tego, co nowe, można znaleźć w licznych światopoglądach i ideologiach, ale również w życiu codziennym i popkulturze. Nie mam nic przeciwko szczepionkom, by jednak ująć rzecz aforystycznie: zachwycając się najnowszym iPhonem Apple’a jesteśmy nie bardziej i nie mniej „nowocześni“ niż Voltaire, Hegel, Marx albo Comte.

    Na sam koniec kilka uwag o wspomnianych przez Ciebie opiniach pasujących do głoszonych ideologii oraz trochę o polityce. Nie tak dawno profesor Leszek Balcerowicz, naczelny neoliberał polskiej transformacji i głosiciel rynkowego fundamentalizmu, wydał opasły wybór tekstów myślicieli „wolnościowych”, swoistą biblię liberalizmu (liberalizmu w rozumieniu Balcerowicza). Tutaj artykuł Bogu ducha winnego Stevena Pinkera znalazł się w towarzystwie artykułu choćby Janusza Korwina-Mikke i kilkunastu innych czasem szacownych, a czasem egzotycznych postaci. Nie sądzę, by Pinker kiedykolwiek o Balcerowiczu słyszał, z pewnością poglądy pierwszego można jednak z poglądami drugiego „ożenić”, a co najmniej dopasować do głoszonej ideologii. Teraz znowu trochę trochę ad personam. Pomijam, że powołując się na naukowe metody (grafy!) Pinker, a co najmniej niektórzy jego czytelnicy, najwidoczniej starają się dowieść więcej, niż są w stanie udowodnić. Pomijam to, że jako scjentysta krytykujący humanistykę Pinker powołuje się na całą plejadę oświeceniowych filozofów prawdopodobnie nie będąc w stanie wytłumaczyć sens jednego konkretnego zdania z Kantowskich Krytyk i umieścić to zdanie w kontekście jego filozofii. Chciałbym jedynie podkreślić, a tu przechodzę na poziom polityki, że opinie Pinkera, mimo naprawdę zacnych intencji, mogą schlebiać przede wszystkim przedstawicielom zachodnich (a zwłaszcza amerykańskich gospodarczych) liberalnych elit, podczas gdy nauki społeczne, w tym socjologia, biorą w obronę rzesze wykluczonych Afroamerykanów, pracowników przemysłu odzieżowego w Bangladeszu albo bezrobotnych z Moravskoslezského kraje i pozwalają krytycznie zrozumieć, dlaczego nie przeżyli najlepszego roku w historii ludzkości. I nie ma to nic wspólnego z czarnowidztwem. Nauki społeczne i profesorowie pokroju Jana Kellera przypominają m.in. o tym, że 70 % światowej populacji żyje w krajach, gdzie przepaść między bogatymi i biednymi powiększyła się w ciągu ostatnich 30 lat i ciągle rośnie, a skrajny poziom koncentracji bogactwa, z jakim mamy do czynienia dzisiaj, zagraża wykluczeniem setek milionów ludzi z możliwości realizowania ich talentów i marzeń.

    Potrafię zrozumieć szermowanie hasłami postępu, bo sam postępowi dopinguję. Potrafię także zrozumieć powoływanie się na opinie Stevena Pinkera pasujące do głoszonych poglądów. Pamiętajmy jednak, że liberalizm, różnie rozumiany, nigdy nie posiadał monopolu na postęp, a nie rzadko postępowi rzucał kłody pod nogi opowiadając się za status quo. Za postępem z całą pewnością zawsze opowiadał się Jan Keller i jest niedorzecznością nabijanie sobie punktów poprzez pokazywanie go jako antypostępowca lub czarnowidza, wbrew tytułowi zlinkowanego tekstu. Prawicowym chórkom i komentatorom zostawiam moralizatorskie obrażanie się na polskie czy czeskie liberalne centrum. Nie jest bowiem tajemnicą, że liberalnych mieszczan, obojętnie, czy tych „gazetowyborczych”, czy tych ekonomicznych, ma sens krytykować z lewa. Niektóre Twoje opinie, Darku, dają takiej krytyce duże pole możliwości.

    • Ok, krótka piłka:
      – nie, ilość zgonów cywilistów nie rośnie (ekstrapolacja wyników na podstawie rosnącej krzywej z dwóch wojen? Poważnie?). Jest dokładnie na odwrót – “nowoczesna” wojna prowadzona przez wyspecjalizowane jednostki powoduje zdecydowanie mniejsze straty cywilne, niż tradycyjne przemarsze wielkich armii.
      – tak, masz rację, Pinker faktycznie nie twierdzi, że cały świat idzie ku lepszemu (zresztą w “Better angels…” wręcz obsesyjnie unika przedstawiania jakichkolwiek opinii, które nie są podparte masywem danych – w ostatnim rozdziale podkreśla, że doszło do poprawy w kilku omawianych obszarach i że nie chce i nie może spekulować na temat innych obszarów ani tego, co będzie dalej). To, że świat generalnie idzie ku lepszemu wyraźnie sugerują natomiast statystyki z humanprogress.
      – A to ja se też strzelę ad personam, czy ja gorszy? Twój komentarz o Bangladeszu (nota bene – dokładny odpowiednik argumentu syryjskich matek, którego się spodziewałem. Chyba nie dotarło.) dowodzi, że stanowczo za długo męczysz mdły, poststrukturalistyczny bełkot hordy grafomanów na postturyście. Wyjdź na spacer, przeczytaj coś z treścią. To pomaga.
      – Moja, przyznaję, dosyć ostra opinia n.t. Kellera dotyczy wyłącznie jego artykułów prasowych i wywiadów. Cenię go jako autora i socjologa (nawet bardzo) i – surprise, surprise – czytałem “Až na dno blahobytu”, ale zdecydowanie uważam, że powinien bardziej ważyć słowa, gdy przemawia do szerokiej publiki. Przykład kampanii przeciwko polio dowodzi, że nie trzeba straszyć ludzi zagładą, aby zwrócić im uwagę na palące problemy.
      – Akapit o Balcerowiczu nie trzyma się – z przeproszeniem – kupy i przypomina swoją pokrętną logiką kreacjonistyczne ataki na Darwina. Czy powinniśmy przemilczeć fakty tylko dlatego, że ktoś może je niecnie wykorzystać?
      – Na zakończenie zaznaczę, że ograniczyłem się “zaledwie” do jednego prztyczka ad personam, a i tak wcale nie czuję się z tym dobrze. Bardzo bym chciał, aby nasze dyskusje były bardziej stonowane. Spróbujemy?

  • Późno zacząłem, ale już śpieszę z odpowiedzią. Steven Pinker posługuje się statystykami w sposób wybiórczy, ponieważ bazuje na danych odnoszących się do liczby zabitych w boju podczas działań wojennych, a nie odnoszących się do zabitych cywilistów podczas takich działań. Nie dokonuję ekstrapolacji na podstawie rosnącej krzywej z dwu wojen. Zauważ, co działo albo dzieje się z cywilistami podczas wojen w drugiej połowie XX w. choćby w Afryce: w Kongo (ponad 90 % z kilku milionów zabitych to cywiliści), Biafrze, Sudanie, Etiopii, Mozambiku i Rwandzie. By nie streszczać tu całej argumentacji, posłużę się, tak jak Ty, linkiem: http://www.foreignpolicy.com/articles/2012/12/03/the_big_kill (darmowy dostęp po wpisaniu emaila). Kto ma czas i ochotę, może prześledzić argumenty. Jaki bowiem sens ma skupienie się na dowodach wspierających naszą tezę, a ignorowanie badań, które jej nie wspierają? Nie twierdzę, że Pinker jest szarlatanem, ale zasługuje na bardziej sceptyczne traktowanie. Nawiasem mówiąc, rozumiem, że nie miałeś takiego zamiaru, ale uwaga o „nowoczesnej” wojnie prowadzonej przez wyspecjalizowane jednostki powodującej zdecydowanie mniejsze straty cywilne niż tradycyjne przemarsze wielkich armii, jest wprawdzie jasna i zrozumiała, ale tak jakoś brzmi po waszyngtońsku, jeśli rozumiesz o co mi chodzi. ;-)

    Komentarz o Bangladeszu nie jest dokładnym odpowiednikiem „argumentu syryjskich matek”. Syryjskie dzieci ginęły podczas działań wojennych, a dokładnie, jak piszesz, podczas ataków chemicznych. Natomiast o upokorzonych, źle opłacanych pracownicach przemysłu odzieżowego z Bangladeszu wspomniałem dlatego, by zwrócić uwagę na fakt, że Pinker w książce posługuje się dość zredukowanym pojęciem przemocy, co przejawia się opatrywaniem cudzysłowem wszystkiego, co poza takie wąskie rozumienie wychodzi. To, że dzisiaj nazywamy zniewoleniem „tylko” upokarzającą, źle płatną pracę, jest być może niesamowitym sukcesem w kontekście wspomnianej książki albo Twojego felietonu, ale naprawdę nie chciałbym być tym, kto musiałby pójść wspomnianym pracownicom z Bangladeszu takiego sukcesu pogratulować.

    Nie znam bliżej poststrukturalizmu. Jeśli miałeś na myśli Derridę, Deleuze’a, Barthesa itp. to przeszedłem przez jedną książkę pierwszego i trzeciego, a więc tyle, co nic. Osobiście uważam ich za tęgie głowy, ale mało spotkałem osób, które poznały ich dzieło jakoś bardziej solidnie. Jak wiadomo, wiedzy filozoficznej nie da się wygooglować czy zdobyć z filmików na youtube, a więc w bliskiej przyszłości nie spodziewam się tu większej poprawy. To dyskusja na inną okazję. Oj, a post-turysta musiał – jak sam czasem mówisz – zaboleć. :-) A nawet o nim nie wspominałem. Dla mnie jesteś podróżnikiem (a nie turystą właśnie), dlatego Twoja niechęć jest dla mnie niezrozumiała. Czy informacje na http://www.post-turysta.pl są bełkotem, każdy może ocenić. Podkreślę, że wśród autorów tekstów są specjaliści z Twojej działki, antropologowie kultury, i moim osobistym zdaniem odwiedli niezłą robotę. Co do ad personam wobec mnie, to samo powiedzenie, że jestem zarozumiałym, nadętym pyszałkiem, używam argumentów ad personam i postanowiłem włączyć Twój felieton w retoryczną maszynkę własnych sympatii i antypatii, byłoby dobrym strzałem. :-)

    Jeśli chodzi o książkę „Až na dno blahobytu“, to bardzo mnie to cieszy, chylę przed Tobą czoła i biorę z powrotem demonstracyjny prztyczek ad personam. Kto wie, czy gdyby w tekście nie pojawił się Jan Keller, gra byłaby warta świeczki i miałbym tyle samo chęci do napisania wczorajszego komentarza. A także dzisiejszego. Uważam, że Twoje zastrzeżenia do Kellera można odnieść nie tylko do jego publicystyki, ale także Twojej. Ty również powinieneś ważyć słowa, kiedy przemawiasz do szerokiej publiki, a kąśliwością swoich wypowiedzi dajesz niejako przyzwolenie, by traktować Cię w taki sam sposób. Oddając Kellerowi sprawiedliwość można było zaprezentować jego poglądy w sposób mniej wybiórczy.

    „Akapit o Balcerowiczu” mówi o wspomnianych przez Ciebie głosach pasujących do głoszonych ideologii oraz o ideowym i politycznym kontekście poglądów Pinkera. To, czy akapit trzyma się kupy, każdy może sam ocenić, ale jeśli Twój komentarz ma być zaproszeniem na grząskie błoto kreacjonizmu i Darwina, to go nie przyjmuję – możesz męczyć temat sam. Każdy z nas czasem woli dyskredytować argumenty określając je mianem pokrętnej logiki, zamiast starać się ich zbijać. Nie do mnie należy obowiązek pokazania, na czym ta domniemana pokrętność polega. Spodziewałem się jednak, że spróbujesz wybronić Pinkera także politycznie.

    Jest późno, a po nie do końca stonowanej dyskusji chętnie wyszedłbym na spacer w stonowanym blasku księżyca. ;-) Pozdrawiam!

    • Zabawne, że ci, którzy zarzucają Pinkerowi niefrasobliwe podejście do statystyk, sami grają sobie liczbami w sudoku. Autor artykułu argumentuje ostateczną ilością zabitych (“big kills”), przemilczając prosty fakt, że wojny w ubiegłych wiekach nie mogły przekroczyć milionowej poprzeczki, ponieważ w wielu zaangażowanych regionach najzwyczajniej nie było tylu mieszkańców (nota bene – klasyczny błąd, przed którym ostrzegał już Durkheim w “Samobójstwie”). Większość pozostałych argumentów skupia się na gwałtownych ogniskach zapalnych na przestrzeni kilku lat lub dekad, co – po pierwsze – wykrzywia jakiekolwiek ewentualne długofalowe wnioski i – po drugie – ignoruje fakt, że sto lub dwieście lat temu wiele wojen domowych i puczów w słabo rozwiniętych krajach odbijało się na zachodzie nikłym echem, a więc trudno dotrzeć, a nawet w przybliżeniu ocenić statystyki tych wydarzeń. Dzisiaj mass media i civic journalism transmitują nam dzień po dniu każdą pojedynczą śmierć, dawniej sprawozdanie z wojny domowej na drugim końcu świata ograniczało się do krótkiej notki na drugiej stronie gazety.
      Na koniec przypomnę, że śmiertelne żniwo wojen to tylko jeden z rozdziałów książki – w kilkunastu pozostałych Pinker omawia spadek przestępczości w miastach, statystyki gwałtów, ataków na mniejszości seksualne i etniczne, przemocy wobec kobiet, dzieci, dynamiki rozwiązywania sporów, szykany itp. Jeżeli nawet jest w ich analizie odrobinę zbyt optymistyczny, to jest to – niestety – podejście na tyle niszowe, że trudno mi dostrzec jakiekolwiek zagrożenie w promowaniu wyników jego rozważań. Szala jest dramatycznie przechylona w drugą stronę.
      Argument robotników z Bangladeszu (matek z Syrii) to przykład nierzeczowego, emocjonalnego szantażu, zabiegu z lubością wykorzystywanego właśnie przez kręgi “post” w chwili, gdy skończą im się rzeczowe argumenty. “Dobra, nie mordują nas, ale co to za życie?” (ewentualnie – “oj, ale śmierć ma wiele definicji”). To celowe rozmywanie granic, co osobiście uważam za nieprecyzyjne, niesprawiedliwe i uwłaczające wszystkim zaangażowanym.
      Tak, oczywiście – warunki pracy w azjatyckich fabrykach są okropne i szczerze wspieram wszystkich ludzi, którzy aktywnie starają się ten problem rozwiązać. Nawet takie ludzkie tragedie nie zniosą jednak porównania z okropieństwami prawdziwego niewolnictwa. Właśnie przegryzam się przez historię ludobójstwa Aborygenów w XIX-wiecznej Australii – niewolnicy byli katowani na śmierć, kobiety gwałcone (przed śmiercią, po śmierci, a czasem w trakcie), głowy niemowlaków rozbijane o drzewa. W kinach właśnie leci lekko łzawy dramat “Zniewolony”, czyli biografia Solomona Northupa, w której opisane są bestialstwa dalece przekraczające warunki w najgorszej współczesnej fabryce.
      Wniosek jest taki, że nie powinniśmy zapominać o naszych sukcesach – wcale nie dlatego, aby z satysfakcją poklepać się po plecach i nałożyć różowe okulary, ale aby stwierdzić, że/czy idziemy w dobrym kierunku. Pinker pisze dla ludzi, którzy mają wpływ na dzisiejsze wydarzenia – nie wysyła egzemplarzy swojej książki do Bangladeszu ku pokrzepieniu robotniczych serc; nie odwiedza głodujących dzieci, mówiąc im, że mogą się cieszyć, że jeszcze nie umierają.
      No i w końcu … Nie zapraszam w błoto. Nadal nie rozumiem, jakie wnioski “powinienem” wyciągnąć z tego, w jakich kompilacjach pojawiają się teksty danego myśliciela i co oznacza dla myśli Pinkera fakt, że jest cytowany w kolekcji Balcerowicza lub w miesięczniku nowoczesnego sadownictwa :)
      Ukłony i dygi!

  • Piszę tę reakcję po kilku dniach, za co przepraszam, robię, co mogę, a ostatnio nie mogłem. Spróbuję jeszcze pomęczyć temat i dorzucić ostanie trzy grosze. W streszczeniu zlinkowanego artykułu odniosłeś się do „big kills”, ale przemilczałeś to, na co zwracałem uwagę, choć temat pośrednio pojawił się w Twoim tekście oraz Twoim ostatnim komentarzu. Przywoływałem procenty i odsetki, nie liczby absolutne. To, że Pinker posługuje się liczbą zabitych podczas działań wojennych WZGLĘDEM liczby mieszkańców, ma swoje powody, ale i konsekwencje. Po pierwsze, przypominam raz jeszcze, Pinker w swoim zestawieniu zwraca uwagę na statystyki „battle death” (liczbę zabitych w boju), pomijając „noncombatants” (odsetek zabitych cywilistów podczas działań wojennych). Po drugie, od lat 40. XX wieku mamy do czynienia z ogromną eksplozją demograficzną. Dlatego wnioski Pinkera, uzasadniane na podstawie statystyk „na 100.000 mieszkańców” (czy „na 10.000 mieszkańców”, jak piszesz w tekście?), są nieco skrojone, jeśli porównać ich z poprzednimi stuleciami przed eksplozją demograficzną. Statystycznie, postępując zgodnie z taką („pokrętną” jak powiadasz) logiką, nie można wykluczyć, że gdy w 2050 r. światowa populacja osiągnie liczbę ok. 9 miliardów osób, zadowalającym wynikiem dla Pinkera, potwierdzającym jego wniosek o spadku przemocy, byłby odsetek rzędu 2 milionów zabitych podczas działań wojennych (w tym roku) WZGLĘDEM liczby światowej populacji. Byłby to z pewnością kolejny najlepszy rok w historii ludzkości.

    Nie wiem, czy tu się zgodzimy, dlatego zapytam, czy uwaga na temat trudności dotarcia i ocenienia (nawet w przybliżeniu) statystyk wielu wojen domowych i puczów w słabo rozwiniętych krajach sto lub dwieście lat temu i wysnucia z tego jakichkolwiek ewentualnych długofalowych wniosków stosuje się także do wniosków Pinkera? Dodam, że skupiłem się wyłącznie na statystyce dotyczącej działań wojennych, bo poświęciłeś im stosunkowo wiele uwagi w tekście i tego też dotyczy zamieszczony graf. (Nie wiem, w jaki sposób zamieściłeś filmik oraz pomocnicze linki w papierowym wydaniu tekstu, ale bez nich niektóre stwierdzenia, a zwłaszcza to dotyczące Jana Kellera, stają się czysto perswazyjne.)

    Nawet jak mam duże zastrzeżenia co do ogólnego wydźwięku tekstu, to nie mam nic przeciwko promowaniu wyników rozważań Pinkera. Najważniejsze, by było ono pozbawione nadinterpretacji, bo o bałwochwalcze albo jednostronne (pozytywne/negatywne) opinie na temat jego książki naprawdę nietrudno. Mi osobiście nietrudno było dostrzec pewne – jak to nazywasz – „zagrożenie” w posługiwaniu się zredukowanym pojęciem przemocy i opatrywaniem cudzysłowem wszystkiego, co poza takie wąskie rozumienie wychodzi. To, że dzisiaj nazywamy zniewoleniem „tylko” upokarzającą, źle płatną pracę, NIE jest niesamowitym sukcesem. Takie ujęcie sprawy uważam za niesprawiedliwe i celowe relatywizowanie pojęcia przemocy, uwłaczające wszystkim poszkodowanym. Zabawne, że argument dotyczący pracownic przemysłu odzieżowego z Bangladeszu opisujesz jako emocjonalny szantaż (Pinker zresztą stosuje taki sam argument wobec lewicowej krytyki swoich tez), by po chwili przywoływać katowanie na śmierć, różne typy gwałtów oraz głowy niemowlaków rozbijane o drzewa. O scence z kotem palonym żywcem, którą Pinker odgrywa na zamieszczonym filmiku, nawet nie wspominam. Pomijając szlachetne i humanitarne intencje Pinkera, warto zauważyć, że często stosuje podobne zabiegi a jego twierdzenia to nierzadko mieszanka empirycznych danych i anegdotycznych stwierdzeń niepozbawionych emocji.

    Twoje ciągłe odnoszenie się do kręgów „post” będę traktować jako wyraz resentymentu, dopóki nie zabrzmią argumenty, co przez te kręgi rozumiesz i co można im zarzucić. Przywoływanie „post” bez przedstawienia krytycznych zarzutów przypomina przywoływanie „gender”, co ostatnio mogliśmy intensywnie doświadczyć w polskiej sferze publicznej. A na dobry początek proponowałbym podążać tropem post-kolonializmu, a nie post-strukturalizmu czy innego post-…

    Nie oczekuję i nie wymagam, by profesor albo publiczny intelektualista (a pamiętajmy, że nie każdy naukowiec lub ekspert staje się automatycznie intelektualistą) wysyłał swoje książki robotnicom z Bangladeszu szyjącym najnowszą wiosenną kolekcję dla H&M, Billom Gatesom czy komukolwiek innemu. Chciałem jedynie pokazać polityczny wydźwięk Twojego tekstu, bo sam mu go – nie wiem, na ile świadomie – nadałeś aluzjami do ideologii, mass-mediów, rynku pracy i do Kelera wreszcie. Rzecz w tym, że poglądy zadeklarowanego postępowego socjaldemokraty Kellera starałeś się pokazać w takim kontekście, by stały w ostrej opozycji wobec poglądów zadeklarowanego postępowego (klasycznego) liberała Pinkera. Z pewnością możemy znaleźć wiele rozbieżności w ich opiniach. I możemy się o nie spierać na politycznym albo politologicznym ringu. Uważam jednak, że Twoje zestawienie opinii obu profesorów było, łagodnie mówiąc, nierzetelne.

    Przykład z Balcerowiczem był dodatkowym komentarzem do Twojej uwagi na temat głosów (tu: klasycznego liberalizmu Pinkera) pasujących do głoszonych ideologii (tu: neoliberalizmu Balcerowicza). I nie, nie mogę się zgodzić, że szala jest dramatycznie przechylona w drugą stronę. Pesymizm być może pomaga sprzedawać książki i gazety (jak głosi tekst z konserwatywnego tygodnika The Spectator, który zlinkowałeś), to jednak optymizm napędza globalne rynki, a wiara w nieograniczony postęp to dzisiejszy dogmat ideologii wzrostu ekonomicznego i niewidzialnej ręki rynku, która, jak wiadomo, dlatego jest niewidzialna, ponieważ nie istnieje. Powyższych stwierdzeń nie chcę jednak imputować Stevenowi Pinkerowi, lecz odnieść je do Twojej interpretacji jego opinii i ich wymieszaniu z opiniami zamieszczonymi na stronie humanprogress. Strona ta, przypomnę, jest własnością Cato Institue. Chodzi o dość znany libertariański think-thank, którego członkami była lub jest cała rzesza rynkowych fundamentalistów, począwszy od F. A. Hayeka a na Václavie Klausie skończywszy. Trudno w związku z tym mówić o bezstronności. Czy jednak warto rozpoczynać nowy temat? Nie wiem, ale oczekiwałem, że odniesiesz się do krytyki politycznego kontekstu Twoich zaskakująco jasnych wniosków opartych na książce Pinkera i niepodważalnych dowodach ze strony internetowej amerykańskich libertarian. Ja w zanadrzu będę trzymał inną gwiazdę z Uniwersytetu Harvarda, profesora Michaela Sandela. Zachęcam do obejrzenia jego krótkiego wykładu na internetowym uniwersytecie TED na temat tego, dlaczego nie powinniśmy zawierzać życia społecznego rynkom, jak chcieliby libertarianie. Są polskie napisy http://www.ted.com/talks/lang/pl/michael_sandel_why_we_shouldn_t_trust_markets_with_our_civic_life.html a nawet cała osobna czeska strona http://www.sandel.cz

    Pozdrawiam w nieco bardziej stonowanym duchu! ;-)

    • Telegraficznie:
      Tak, oczywiście, jeżeli liczba populacji rośnie, to za dobry wynik możemy uznać nawet utrzymanie absolutnej liczby ofiar na poziomie poprzedzającym wzrost; jeżeli liczba populacji rośnie dramatycznie, to dobrym rezultatem jest nie-dramatyczny wzrost liczby ofiar przemocy. Upraszczając – 10 morderstw na rok w małej wiosce to tragiczny wynik, 10 morderstw rocznie w dużym mieście jest wynikiem całkiem niezłym.
      Statystyczne ujęcie ma to do siebie, że eksplozje demograficzne niewiele tutaj znaczą. Socjologa zainteresuje tutaj przede wszystkim fakt, że dynamika przemocy jest inna w małych społecznościach, a inna w dużych skupiskach, ale trudno powiedzieć, jakie wnioski można by było z tego wysnuć w kontekście naszej rozmowy – jest nas za dużo, nie możemy wszyscy zamieszkać na wsi. Zresztą dzisiejsze małe społeczności są bardziej pokojowe od niegdysiejszych małych społeczności. Badum-tss.
      „Non-combatant deaths” to faktycznie trudny temat – przede wszystkim dlatego, że dawni kronikarze całkowicie go pomijają, skupiając się wyłącznie na stratach wojennych. Niemniej jednak możemy zaobserwować, że nowoczesne armie (chociaż brzmi to jak oksymoron) raczej nie stosują praktyki spalonej ziemi i wyrzynania całych miast old-testament-style.
      No, i tu odkryliśmy główną kość niezgody – TAK, zmianę konotacji uważam za duży sukces. Określenie stopni biedy lub przemocy nie oznacza przecież ani jej zbagatelizowania, ani uproszczenia, ani zredukowania. Jest czymś dokładnie przeciwnym! Za karygodne rozcieńczanie tematu uważam relatywizację tych pojęć polegającą – odwrotnie – na rozmywaniu ich granic poza jakąkolwiek możliwość definicji. Brałem udział w dyskusjach, w których za przemoc zostały uznane na przykład głośne reklamy w telewizji. Jeżeli ktoś stawia znak równości między a) zmasakrowaniem całej rodziny, b) życiem rodziny w ekstremalnej biedzie i c) życiem rodziny bez dostępu do Internetu, to excusez-moi, ale wysiadam. I nie, nie przesadzam, naprawdę odbyłem kilka rozmów w takich klimatach.
      Scenka z kotem mnie nie oburza – wykład popularno-naukowy utrzymał solidne proporcje 1/3 faktów, 1/3 przykładów (anegdot), 1/3 analizy i komentarza. W książce akcent znajduje się na pierwszej części.
      W przypadku Kellera i Pinkera porównałem przede wszystkim metody ich komunikacji. Nie ukrywam, że bardziej podoba mi się rzeczowy styl drugiego niż kazania pierwszego. Nie porównuję ich dorobku, bogu ducha winny Keller trafił do felietonu w ramach mojego opisu mody na zagładę. Jeżeli uważasz, że media promują optymistyczny obraz ludzkości, to chyba faktycznie czytamy inne serwery informacyjne :) Optymizm napędzający globalne rynki ma raczej niewiele wspólnego z refleksją nad kondycją ludzkości.
      Nie dam Ci spokoju z tym Balcerowiczem :) To, komu pasują do układanki statystyki Pinkera, naprawdę mnie nie rusza. Ubierz gumowce – uważam to właśnie za dokładny odpowiednik sytuacji, w której kreacjoniści atakują teorię ewolucji, zarzucając jej, że została wykorzystana do stworzenia darwinizmu społecznego. Piernik, wiatrak i te sprawy.
      Sandela obejrzę, dzięki za linka.
      Ślę niemiłosiernie stonowane pozdrowienia! ;)