Felieton 240 – Eurowieś

Życie jest krótkie i szkoda marnować je na głupstwa, jednak fala oburzenia towarzyszącego finałowi Eurowizji była na tyle zabawna, że nie zdzierżę; muszę dorzucić swoje trzy grosze. Będzie szybko i bezboleśnie.

 

Ekscytacja wywołana widmem sukcesu w “prestiżowym konkursie” płynnie przeistoczyła się we wstręt do tej “głupiej szopki”, gdy okazało się, że znowu klops. Ciekawe, że utwór o wysublimowanym przekazie “nasze dziewoje dobrze się chędożą” stał się na krótką chwilę nośnikiem narodowych cnót w ruinach europejskiej kultury nawiedzanych przez gejowate boysbandy i brodate baby. Oczywiście widzowie znad Wisły zaczęli zarzucać przeciwnikom płytkie zagrania dopiero po tym, co nie wypaliło szczucie polskim cycem i SMSy licznej diaspory.

 

Nie ukrywam, że przednio się bawiłem czytając komentarze napędzane wysokooktanowym fochem po przegranym finale. Było o krzywdzie, o homolobby, a nawet o upadku cywilizacji (chociaż – jak ktoś trafnie zauważył – ta cywilizacja chyba niewiele jest warta, skoro może jej zagrozić jeden transwestyta). Oczywiście raz po raz powtarzało się pytanie, czy Kiełbasa wygrałaby, gdyby nie nosiła brody – nikt już jakoś nie pytał, czy polska ekipa dotarłaby do finału, gdyby w trakcie występu dziewczyny nie podyndały nad masielnicą gruczołami mlekowymi.

 

 

Myślałem, że nikogo nie zaskoczy program w stylu “tańce, disko i lasery”. Eurowizja jest już z definicji tanią rozrywką, a więc mocne stężenie żenady w występach nie jest problemem, ale wymogiem – taki jest pomysł, taka jest koncepcja. Psioczyć na poziom wykonawców w Eurowizji to jak przyjść do domu publicznego i narzekać, że jego pracownice źle się prowadzą.

 

Czy ktokolwiek włączał telewizor z nadzieją obejrzenia ambitnego konkursu talentów wokalnych? Bardziej niż cokolwiek innego przypomina on przecież estradową paraolimpiadę – do tego rodzaju zabawy świetnie pasowałaby Helena Vondráčková, która mogła z automatu rzucić w mikrofon jakimś malowanym dzbankiem tak, jakby Sopot ’77 nigdy się nie skończył. Pewnie przeważyła obawa, że hrabina popu mogłaby się rozpaść w trakcie transportu. Tak czy owak południowi bracia spasowali – i raczej nie plują sobie z tego powodu w, ehm, brodę. W przypadku tej imprezy wygrywa każdy, kto nie wziął udziału.

 

To dotyczy także i nas, widzów. Jeżeli ktoś czuje gorycz i oburzenie, jeżeli ktoś jest zniesmaczony kuso ubranymi wokalistkami lub – przeciwnie – brzydzą go śpiewający homoseksualiści i panowie w damskich ciuszkach (swoją drogą, miłego słuchania Queenów i oglądania przaśnych telewizyjnych kabaretów), to zawsze może skorzystać z czerwonego przycisku na pilocie. Jedno małe pstryknięcie i nie trzeba wydrapywać sobie oczu. Ot, cud techniki.