PoGŁosie

Po odrzuceniu najnowszego felietonu postanowiłem wstrzymać blisko dwudziestoletnią współpracę z Głosem (Ludu). Powody są dwa, chodzą za mną od kilku lat i tak – zamierzam je wyjawić poniżej.

Pierwszym z nich jest wieczna marzłoć w relacjach z naczelnym Wolffem, czyli sytuacja, jaką prawnicy rozwodowi mogliby określić jako „niezgodność charakterów” lub „kompletny brak komunikacji”. Na blisko 50 maili wysłanych od 2012 roku otrzymałem pięć – najczęściej kilkusylabowych – odpowiedzi. Zapomniane lub odrzucone teksty leżały w redakcyjnej szufladzie tygodniami, a nawet miesiącami, wiele z nich zostało ostatecznie opublikowanych w innym medium. Siłą rzeczy frekwencja spadła z pierwotnych dwóch tygodni do miesiąca, później kwartału, a ostatecznie do przysłowiowego ruskiego roku. Wielokrotnie próbowałem umówić się na audiencję w redakcji, pogadać, zaproponować rozwiązanie, a pod koniec przynajmniej robić dobrą minę do złej gry, bo zawsze darzyłem (i nadal darzę) Głos dużym sentymentem. Dobijanie się z kolejnym tekstem do zamkniętych drzwi stawało się jednak coraz bardziej nużące i frustrujące – tym bardziej, że regularnie zdarzało się to zwłaszcza w przypadku felietonów komentujących polityczne przemiany w Polsce. I tu dochodzimy do drugiego powodu mojej wysiadki z Głosu.

Stopniowo doszedłem bowiem do wniosku, że w tym wszystkim nie chodzi li tylko o osobiste antypatie. Władze Kongresu Polaków zawsze skręcały w konserwatywną stronę, jednak przez długie lata w gazecie zapewniony był pluralizm opinii w myśl wolterowskiego „Nie zgadzam się z tym co mówisz, ale zrobię wszystko, abyś mógł to powiedzieć”. Ale czasy się zmieniły.

Na bezpośrednie pytania o przyczyny odrzucania moich tekstów otrzymywałem najpierw wymijające odpowiedzi, później kilka osób uzasadniło nową politykę redakcyjną troską o dotacje z Warszawy, która w czasach dobrej zmiany przychylnie patrzy na Polonię, ale też stawia pewne wymagania ideologiczne. Gdy w zeszłym roku zapytałem wprost, czy moje teksty mogą być jeszcze drukowane w Głosie, otrzymałem lakoniczną odpowiedź: „To zależy od tego, co napiszesz”.

I tutaj są dwie możliwości – albo to zwykła zasłona dymna (argument dotacji stosowały z reguły osoby sympatyzujące z obecnym polskim rządem), albo wyraz skrajnego pragmatyzmu. Tak czy owak, strategia ta doprowadziła do iście barejowskiego paradoksu. Od dekad narzekamy, że Zaolziacy nie są na bieżąco z wydarzeniami w Ojczyźnie, a jednocześnie w jedynej zaolziańskiej gazecie celowo przycinana jest dyskusja na temat aktualnej sytuacji politycznej i fermentu społecznego w Polsce, a dział informacji kreuje alternatywną, dobrozmianową rzeczywistość, w której nie ma wielotysięcznych protestów antyrządowych, za to są marsze antyaborcyjne i uroczystości upamiętniające Żołnierzy Wyklętych.

Nie to, że nie ma nadziei na poprawę. I w gazecie, i w Kongresie pracuje wiele ludzi, których bardzo lubię i szanuję, a po wypowiedzeniu współpracy odezwała się do mnie moja pierwsza naczelna z informacją, że Głos doczeka się w najbliższym czasie paru zasadniczych zmian. Nie wiem, w jakiej mierze się to uda, ale naprawdę życzyłbym tego i gazecie, i Zaolziu.

Trzymam więc kciuki na odległość, a w międzyczasie użyczę pióra i klawiatury innym mediom. Do przeczytania w lepszych czasach.

P.S.

Felieton, który nie nadawał się do publikacji w Głosie, przesłałem do mediów polonijnych na Antypodach. Tekst ukaże się drukiem w najbliższym wydaniu Expressu Australijskiego.