Od dobrej dekady Polacy kochają Czechów całkowicie bezkrytyczną miłością i wcale im nie przeszkadza, że to uczucie nie jest odwzajemnione.
Tym razem pominę kwestię stereotypów – czeski wizerunek północnych sąsiadów nie jest zbyt chlubny i tak naprawdę chyba niewiele można z tym zrobić. Czesi uważają, że Polacy spędzają większość tygodnia w kościele, myją zęby wódką, a ich dziadkowie atakowali konno niemieckie czołgi. Wcale mnie to nie rusza, podobnie jak Szkot nie wyciąga spod kiltu noża za każdym razem, gdy ktoś opowie dowcip o dusigroszach z Edynburga.
Nie wierzę też w teorie spiskowe zaolziańskich „nasistów”, którzy uważają, że są ciemiężeni przez czeski rząd. Może i zaolziańska społeczność jest ignorowana i niedofinansowana, ale to samo dotyczy i pozostałych mniejszości narodowych w Czechach, czyli luz.
Pomimo mojego zaawansowanego tumiwisizmu istnieje jednak pewien front ataku na Polskę, który wybitnie mi przeszkadza, a nie jest on prowadzony ani przez polityków, ani przez nacjonalistów, ani nawet przez pospolitych knajpianych ksenofobów. Jak zwykle, także i tym razem chodzi o kasę.
Codziennie rano włączam komputer i przeglądam główne strony największych czeskich i polskich portali. Prowadząc tę śniadaniową komparatystykę medialną zauważyłem ciekawą rzecz – za każdym razem, gdy w Polsce pojawi się jakaś afera, czeskie media reagują zaskakująco szybko, sprawnie i obszernie. Feralna sól drogowa bawiła na czeskich stronach jeszcze dwa tygodnie po zniknięciu tematu z polskich portali, jednak najbardziej dała mi do myślenia sprawa mazowieckiej ubojni, która kupowała martwe krowy.
Otóż w chwili, gdy pierwszy artykuł trafił na główną stronę popularnych czeskich serwerów, w Polsce nadal chodziło o lokalny przekręt opisany w jednej, regionalnej sekcji portalu ekonomicznego. To znaczy, że ktoś w Czechach siedział i aktywnie wyszukiwał kolejne informacje, które następnie przez kilka dni pojawiały się na stronach czeskich brukowców, omijając poważne dzienniki i portale.
W połowie lutego w programie czeskiej telewizji („Máte slovo“, 14.2.) spotkali się polscy i czescy przedsiębiorcy, aby omówić problem polskiej żywności na czeskim rynku. Jedną z głównych ról w tym groteskowym przedstawieniu odegrał miliarder Andrej Babiš, który w pewnym momencie odmówił skosztowania polskich wędlin, prychając „Nie będę jadł tego waszego g*wna.”
I tu zaczyna się robić zabawnie – Babiš jest drugim najbogatszym Czechem (pod materacem chomikuje 1,4 miliarda dolarów), jedną z najgrubszych ryb w czeskim przemyśle spożywczym i rosnącym w siłę potentatem medialnym o dużych ambicjach politycznych. Nie trzeba być przesadnie paranoidalnym, aby skojarzyć tych kilka faktów z artykułami regularnie szkalującymi sąsiadów zza Olzy (Google: „Poláci nedali světu jen Hru na slunce.”), ale przede wszystkim z błyskawicznymi reakcjami czeskich tabloidów na każdą aferę związaną z polską żywnością.
Może pomyślicie – po co o tym gadać, i tak felietonem Babiša nie przebijesz. I tu się mylicie, bo ten tekst jest częścią mojego sprytnego planu. Zauważcie, że do tej pory imię Andrej Babiš pojawiło się w moim tekście już pięć razy. Jeżeli ktoś faktycznie śledzi polskie media, to prędzej czy później na pewno trafi na mój felieton. A wtedy Babiš (o, szósty raz!), regularnie wchłaniający kolejne lokalne dzienniki i portale, w napadzie furii kupi także Zwrot, który pewnie kosztuje tyle, co żarówka w przednim reflektorze jednej z jego limuzyn.
Może i stracę wtedy robotę, ale dzięki tej skromnej ofierze polska mniejszość raz na zawsze przestanie się martwić dofinansowaniem swoich mediów. Miałeś rację, klasyku – pióro mocniejsze jest od miecza.
—
Tekst ukazał się w miesięczniku Zwrot 6/2013
Andrej Babiš Andrej Babiš Andrej Babiš Andrej Babiš Andrej Babiš Andrej Babiš Andrej Babiš Andrej Babiš Andrej Babiš Andrej Babiš Andrej Babiš Andrej Babiš Andrej Babiš Andrej Babiš Andrej Babiš Andrej Babiš
Ciekawe czy komentarze tez pomoga? :)
Ciekawe dlaczego nie ma w czeskich mediach takiej nagonki na zywnosc z innych krajow, szczegolnie z Niemiec, z ktorych tanie produkty zalewaja rynek czeski. Prawdopodobnie chodzi o to, ze grupa Agrofert sprzedaje swoje polprodukty naszym zachodnim sasiadom. Po oklejeniu odpowiednimi etykietkami wracaja z powrotem i dlatego niemieckie artykuly zywnosciowe nie sa tak niebezpieczne jak “jedovate susenky z Polska”
Bardzo trafna uwaga :)