PopArt niezwykle rzadko gościł osobne, pełnometrażowe recenzje – zazwyczaj chodziło o filmy odnoszące wyjątkowe sukcesy artystyczne lub komercyjne. Dzisiejszy bohater należy do trzeciej grupy – Antychryst to dzieło tak kontrowersyjne, że w ciągu kilku ostatnich lat trudno by było znaleźć podobny wybryk reżyserski.
Film ten ma być podobno ostatnim dziełem Larsa von Triera – prawdopodobnie najlepszego skandynawskiego reżysera ostatniego dziesięciolecia, jednego z twórców purystycznego manifestu filmowego Dogma 95 oraz takich dzieł, jak Przełamując fale lub Tańcząc w ciemnościach. Wieczny prowokator, któremu już wcześniej nie były obce wątki prawie pornograficznego przedstawiania ludzkiej cielesności i naturalistycznego okrucieństwa, poszedł tym razem na całość, wykonał próbę definitywnego zmierzenia się ze swoimi wewnętrznymi demonami.
Wbrew nazwie film nie jest pierwszoplanowo antyreligijny. Mocno stylizowana i wielowarstwowa opowieść porusza przede wszystkim tematy walki pierwiastka męskiego z kobiecym, odwiecznego lęku przed samotnością, ciemnością, bezsilnością, przed głęboko zakorzenionym przerażeniem, jakie wywołują w nas niekontrolowane siły przyrody.
Fabuła? Kobieta wpada w głęboką depresję po utracie synka – jej mąż, psychoterapeuta, postanawia leczyć ją samodzielnie, wyrzucić leki i zabrać ją do leśnej chatki. Żona, która odczuwa dziwną fobię z mrocznego boru, ma w ten sposób przełamać irracjonalne obawy, a dzięki temu przezwyciężyć także rozrywającą gorycz i żal. Małżeństwo ukrywa się na odludziu i rozpoczyna dziwną terapię – jednak początkowo bardzo arogancki i pewny siebie mąż stopniowo traci grunt pod stopami, gdy sam zaczyna dostrzegać zjawiska, które uważał pierwotnie za zwykłe halucynacje chorej kobiety.
Von Trier tworzy własną wizję zielonego piekła, stopniowo przenosząc widza od zwykłych niepokojących wydarzeń po czystą makabrę, wykorzystując środki znane z drugorzędnych horrorów do wyrażenia rzeczy głębszych i ważniejszych. Bogatą symbolikę wzmacniają zabiegi wizualne – twarze wszystkich postaci oprócz trójki głównych aktorów zostały cyfrowo rozmazane, zielone korony drzew i kobierce traw poruszane są nie tylko przez wiatr, ale także przez inne, chaotyczne siły. Zwierzęta zaczynają przemawiać ludzkim głosem, ludzie tracą resztki rozsądku i człowieczeństwa, naturalistyczne, prawie reportażowe sceny przenikają wizje niczym z obrazów Breughela. Nie ma tutaj absolutnie żadnych kompromisów, co dotyczy także perfekcyjnie dobranej muzyki, ujęć i montażu.
Powtórzę jeszcze raz – film zawiera niezwykle okrutne sceny, które mogą zmusić do odwrócenia wzroku nawet największych fanów krwawego kina. Von Trier po raz ostatni postawił kropkę nad „i”, przetestował granice wytrzymałości współczesnego kina i jego widzów, tworząc jednocześnie film mądry i wirtuozersko wykonany. I za to niech mu będą dzięki.