W angielskiej komedii „Uciekające zakonnice” jeden z dwójki głównych bohaterów (jak zawsze wyborny Eric Idle oraz Robbie Coltrane) wyjaśnia drugiemiu pojęcie trójjedynego Boga – w końcu posługuje się porównaniem do jedności trójlistnej koniczyny i uważa sprawę za zamkniętą. Jego zdezorientowany kumpel odchodzi w przebraniu zakonnicy poprowadzić lekcję religii.
Puenta będzie na końcu (wbrew oczekiwaniom). Muszę teraz oczywiście wyjaśnić, dlaczego wplotłem tutaj tę filmową historyjkę … Zaczęło się od mojego prawa jazdy i od rozważań, które plątały się po mojej strapionej głowie.
Siadywałem w zacisznym kąciku mojego pokoju i wykuwałem na pamięć znaki drogowe, nakazy i zakazy oraz setki drobnych regułek. Z dzikim szałem w mętnych oczach wpijałem paznokcie w kierownicę podczas jazdy po ulicach a za samochodem unosiły się chmury żwiru i błota wzbijające się spod kół, kiedy ścinałem zakręt w tempie 15 kilometrów na godzinę. Udało się. Jestem kierowcą. Jednak już od dłuższego czasu nurtowała mnie niepozorna, ale wścibska myśl – ciekawe, jak by mi poszło, gdyby ktoś odgórnie kazał nam wszystkim robić prawo jazdy na człowieczeństwo, swoiste testy humanizmu. (Rannego szpaka znalezionego w rowie: a) dobijamy łopatą, b) usypiamy chloroformem i topimy w kałuży, c) zabieramy do domu jako pokarm dla bezdomnych kotów, d) zanosimy do najbliższej stacji weterynaryjnej). Tak jak w wypadku klasycznej szkoły jazdy egzamin mógłby zaliczyć prawie każdy półgłówek (jak widać na załączonym felietonie), jednak organy władzy zarabiałyby gęsto na ściąganiu mandatów i punktów karnych (3 punkty za odmówienie pomocy staruszce niosącej torby z zakupami, 2 punkty za szyderczy rechot i podpalanie ulotek Świadkom Jehowy). Ja sam oczywiście drętwiałbym ze strachu a legitymacja uczłowieczenia dygotałaby w kieszonce na mojej piersi podczas każdego spotkania towarzyskiego czy bankietu, zaś w tym stanie zdenerwowania popełniałbym coraz więcej gaf, poklepując po plecach wysokich dygnitarzy i szczypiąc w policzki ich małżonki. Im dłużej o tym rozmyślałem, tym bardziej straszyła mnie wizja, że musiałbym się zadowolić jakimś niższym stopniem tego życiowego prawa jazdy (coś w stylu „człowiek – moped”). Światek moich rozważań zaczął się topić w gąszczu metafor, ciągle wpadały mi do głowy nowe porównania i paralele.
W końcu przegoniłem tę myśl. Przejrzałem kilka gazet, poczytałem listy czytelników, felietony, artykuły itp. i doszedłem do wniosku, że coś takiego zdarza się nie tylko mnie. Od czasu do czasu któryś z autorów (albo jakiś całkiem zwyczajny ludź) zachoruje na tę dziwną gorączkę i zrasza papier skomplikowanym kodem metafor i porównań. Ładnie to wygląda, elokwentnie i na poziomie. Trzeba jednak uważać. Metafora jest stworzeniem złośliwym i podstępnym. Niełatwo ją okiełznać i nietrudno o mimowolne popuszczenie kagańca. Wiem dobrze, mnie samego też od czasu do czasu, bydlę, ugryzie.
Przekonał się o tym właśnie bohater filmu, o którym pisałem w pierwszym akapicie. Zaraz na początku lekcji religii padło oczywiście pytanie o trójjedynego Boga. Wystarczyło poszperać trochę w makówce i odnaleźć to koło ratunkowe, to zbawienne porównanie. „Wiecie, dziewczęta” – odpowiedział nieborak po chwili namysłu – „Bóg jest jak koniczyna … Mały, zielony i podzielny na trzy.”