Duża kasa nie jest gwarantem dobrej sztuki. O prawdziwości tego stwierdzenia przekonałem się nie raz, ostatnio miałem do tego okazję nawet po trzykroć – chodziło zaś o sztukę kinematografii.
Pierwszym z tej trójcy podupadłych przedsięwzięć była „Stara baśń” Jerzego Hoffmana, który odkrył któreś już z kolei dno głównego nurtu polskiej kinematografii (jakże ironicznie brzmi w tym kontekście tytuł zeszłorocznej szopki p.t. „Quo Vadis”?). Recepta na gotowanie lektur szkolnych nie zmieniła się zbytnio od czasów „Ogniem i mieczem”. Kilka ładnych buziek z Michałem Żebrowskim na czele, sztywne dialogi w dziewiętnastowiecznej polszczyźnie … Byłoby nudno, gdyby nie momenty komiczne – przezabawne efekty specjalne oraz drobna zmiana w scenariuszu. Reżyser bowiem bał się stawiać Sasów w roli czarnych charakterów w przeddzień wejścia do EU, w związku z czym publiczność może się cieszyć widokiem Polan atakowanych przez … Wikingów. Ubaw po pachy.
Kolejnym fiaskiem okazało się „Post Coitum” Jakubiska. Mizerne dialogi i suche moralizowanie zepsuło tyle, że nawet Franco Nero w jednej z głównych ról i gruba kasa nie pomogły się podnieść temu dziwnemu dziełku. Puentą była fraszka, którą rozegrała żona reżysera – ta, jako producentka filmu, zaskarżyła krytyków do sądu za to, że pisali negatywne recenzje i spowodowali straty finansowe jej firmie (!!!). Ewenement na skalę światową.
Jednak dużych kwot nie trwoni się tylko w naszej kinematografii. Niedawno udało mi się w końcu obejrzeć „Pasję” Mela Gibsona. Zobaczyłem, jak można z Nowego Testamentu zrobić dwie godziny jatek bez jakiegokolwiek przekazu moralnego. Wbrew reklamom, które zapewniały, że „tak naprawdę było” (tak, jakby ktokolwiek z żyjących był w stanie stwierdzić co i jak dokładnie się wtedy działo) widziałem szkielet historii ewangelijnej oblepiony masą wyssanych z palca, makabrycznych detali. Ktoś powiedział, że widział wiele innych, bardziej krwawych filmów, ale – za przeproszeniem – Biblia czy Koran jest przecież ciut bardziej poważnym podkładem pod scenariusz niż książki Kinga czy Crichtona. Buddyści poradzili sobie z filmowym opracowaniem swoich legend o wiele zgrabniej i w lepszym guście (polecam n.p. „Małego Buddę” Bertolucciego). Ostatecznie jednak obrzydziła mi się cała ta zabawa po artykule, w którym opisano amerykański przebieg kampanii reklamowej na „Pasję”. Na zdjęciu widniały stosy pudełek z metalowymi gwoździami, po 5 dolarów za sztukę. Dziękuję bardzo, już wolę „Jesus Christ Superstar” czy „Życie Briana”.
Boję się tylko tego, że Mel, zachęcony sukcesem komercyjnym „Pasji” nakręci drugą część. Już widzę ogniste plakaty z napisami „Pasja 2 : Zstąpił do piekieł”.