Odbyłem ostatnio podróż w głąb historii kina. A wojaże te pełne były niespodzianek. Pierwszej doświadczyłem w trakcie oglądania filmu „Shining” („Lśnienie”), głośnej ekranizacji powieści Stephena Kinga w reżyserii Stanleya Kubricka. Po raz pierwszy widziałem go jako mały brzdąc i dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak precyzyjnie i nowocześnie jest owo dziełko wykonane. Gdyby film zaginął w archiwum i trafił do kin dopiero dzisiaj, być może nikt by się nie zorientował, że chodzi o rzecz starą 25 lat. Jasne, że Jack Nicholson troszkę się postarzał i trudno by mu już było ganiać przez pół godziny po pustym hotelu z siekierą w ręku, jednak całej reszty nie nadgryzł ząb czasu. Kamera wężowym ruchem przelatuje kilkadziesiąt metrów w splotach labiryntu z żywopłotu, atmosferka wcale nie ustępuje najnowszym horrorom w stylu amerykańskiej wersji „Kręgu”, którego druga część właśnie wchodzi do kin.
Pora jednak wedrzeć się głębiej. Pisałem już przed czasem o twórczości Leni Riefenstahl, której geniusz został wykorzystany przez Hitlera. W trakcie poszukiwań jej dzieł, które potrzebowałem do napisania pracy semestralnej, zagłębiałem się coraz bardziej w historię kina niemieckiego, aż doszedłem do „Nosferatu” F.W. Murnaua. W 1922 roku kino nie znało dźwięku a aktorstwo wydawać nam się może tak ekspresjonistyczne, aż … po prostu śmieszne. Pomimo tego film ten ma do dzisiaj mroczny oddźwięk, czysta klasyka. Tajemnica, która spowiła postać Maxa Schrecka (odtwórcę roli tytułowej) jak i całe proces powstawania tego kultowego filmu została uchwycona w ciekawym dziełku „Cień wampira” z Johnem Malkowichem w roli Murnaua i genialnego Willema Dafoe, który zagrał wampira.
Do ostatniego smakołyku zaprowadziły mnie zamiłowania muzyczne. Jedna z płyt nu-jazzowej formacji Cinematic Orchestra powstała jako soundtrack dokumentalnego filmu rosyjskiego reżysera o pseudonimie Dziga Vertov. Film „Człowiek z kamerą” powstał w 1929 roku a warto przypomnieć, że w tych czasach istniały tylko ręczne kamery. Szczęka mi opadła. Vertov hojnie wykorzystał elementy tricków, ustawiał kamerę na klapie samochodu, na dźwigu, komponował i sklejał ujęcia … po prostu wizualne orgie służące jak najdokładniejszemu uchwyceniu chwili. I muszę przyznać, że udało się. Jeszcze nigdy nie zdołałem się tak wczuć w atmosferę tych czasów.
To na razie wszystko. Vertov naprowadził mnie na Eisensteina i jego „Krążownik Potiomkin”, Murnau na prekursorskie filmy Méliésa, może więc uda mi się dotknąć samego początku kina w wieku XIX.
Czego się do tej pory nauczyłem?
Nauczyłem się tego, że prawdziwa sztuka nie zna barier czasowych ani przestrzennych.
Dobrze o tym pamiętać właśnie teraz. Lato coraz bliżej, za kilka chwil zaleje nas nowa fala plażowych hitów jednego sezonu. Utworków, które po piętnastu minutach sławy giną i upadają w zapomnienie.
Jak bańki mydlane.
Jak zerwany czerwony mak.
Jak felieton.