Pierwotnie miałem w planie napisać dwie oddzielne recenzje, ale po przesłuchaniu obu płytek stwierdziłem, że nie mam nerwów na opisywanie albumów tak bardzo zróżnicowanych – i to pod wieloma względami.
Istnieje jednak coś, co łączy obu wykonawców. Beck i Moby to prototypy człowieka – orkiestry, Pana Złotej Rączki, jednoosobowej kapeli w gatunku zrób-to-sam. Beck zdobył rozgłos dzięki albumowi „Mellow Gold” i singlowi „Loser”, Moby wdarł się na listy hitem „Body Rock” z płyty „Play”. Ale to dawna historia. Od tego czasu obaj zdążyli pokazać, co w nich siedzi. Podczas gdy Beck szokował i zaskakiwał każdym nowym albumem, Moby ugniatał raz na jakiś czas składankę utworów namieszanych według sprawdzonego wzorca. Owszem, trafiały się niezłe kąski, które bardzo dobrze trafiały w ucho, ale to przecież nie wszystko.
Aby dokonać ostatecznej egzekucji na Mobym, dodam tylko, że dla mnie jest swoistą Enyą muzyki elektronicznej. Ona bowiem też przeżywa artystycznie od ładnych paru lat na klonowaniu pomysłów z jednego udanego albumu. I też sobie, Zosia – samosia, robi wszystko sama – a to, jak widać, czasami naprawdę niezbyt dobrze działa na inwencję twórczą. Są jednak tacy, którym się podoba, więc nie będę drażnił. Przyjemne to do picia herbatki, owszem.
Moby zresztą tak samo jak Enya totalnie zamarzł w wykonywanych aranżacjach. Przygotowałem się na mdły głosik i klasycznie plastykowy fortepian (Moby ma domowe studio warte połowy naszego małego kraju, przecież MUSI tam gdzieś być chociaż mizerne pianino). Dobrze, pierwszy utwór ma chociaż pianino fendera, dzięki czemu żyłem przez chwilę w błogim przekonaniu, że Moby zmienił instrumentarium. Oby! Moby oczywiście nie wytrzymał i bez żenady pacnął swoimi syntetycznymi smyczkami już w jedenastym takcie. I tak przez całą płytę. Mdły w rockowych kawałkach, banalny w elektronicznych, patetyczny w balladach. Dobrze, dość tego dobrego, pójdźmy w odwiedziny do Mistrza.
Podczas gdy staje się jasne, że Mobyemu coraz bardziej zależy na utrzymaniu się przy ciepłym korytku mainstreamu, Beck coraz wyraźniej olewa to wszystko z rozbrajającą nonszalancją. Już dawno oszalał i nie ma ochoty niczego zmieniać. Był grunge, było disco i funky, było nawet country, teraz kółko się zamyka. Za każdym razem Beck rozbił wyżej wymienione style w drobny mak, wplatając w czułe momenty ballad okrutne dysharmonie, ozdabiając szczytujący utwór o partię pijanego klarnetu albo niemiłosiernie łamiąc rytmy i wstawiając bezsensowne sample.
Stary, dobry Beck wrócił. („Beck is back” – Przekrój ukradł mi tytuł recenzji … a tak chciałem go użyć). Pierwszym utworem jest „E-Pro” z infantylnym refrenem przywodzącym na myśl sukces singla „Loser”. „Girl” otwiera pipkanie niczym z gierki komputerowej na starym ATARI, które płynnie przychodzi w rozhuśtaną gitarę akustyczną. W kolejnych utworach witamy latino, trochę Indii, trochę psychedelii, trochę folku podsypanego rockowym czadem, pozdrowienia dla scratchujących gramofonów. Nie dla parady nazywano Becka Zappą lat 90 – ych.
Ten album na pewno nie jest łatwy. Sam zresztą nie wiem, czy zostanie w mojej głowie, czy też znudzi się po czasie, jak nawet najlepszy kawał. W sumie naprawdę można by utwory Becka porównać do anegdot muzycznych, bo dowcipu i ironii Beckowi nie brakuje. Bezlitośnie depcze po swoim pomniczku, maltretując biedne utwory – w sam środek hippisowskiego „Farewell Ride” wstawił cztery frazy słodziutkiego dziewczęcego chórku, żywcem wyciętego z jakiejś francuskiej komedyjki z Funesem.
Z Mobym już nie będzie lepiej, wiem na pewno. Nie po tylu latach spędzonych w biznesie i nie po tylu wydanych albumach – w dodatku sam się przyznał, że ma nagrany materiał na kilka kolejnych płyt i wystarczy mu poukładać nową od czasu do czasu.
Beck też nie ma już się gdzie rzucić. Wyssał do cna wszystkie korzenie i korzonki muzyki dwudziestego wieku, następny album jest więc wielkim pytajnikiem.
Chętnie jednak poczekam.