Analityczne myślenie położyło kres moim dziecinnym wyobrażeniom o świecie już ładnych kilka lat temu. Trudno wierzyć w Mikołaja po zaobserwowaniu faktu, iż ubiera on kapcie naszej babci. Wredny złoty prosiak nie pojawił się nigdy, chociaż – Bóg mi świadkiem – starałem się nie podżerać sałatki ziemniaczanej w dniu Wigilii. A bydlę pewnie dobrze wiedziało, jak wiele mnie ten wysiłek kosztował. Nietrudno też było zdemaskować aniołki, które najpierw wchodziły na strych po podarunki a później wracały z powrotem, klnąc pod nosem za każdym razem, kiedy potknęły się na schodach. Z dziką radochą przeczytałem wynik obliczeń pewnego naukowca, który zsumował ilość dzieci na całym świecie i podzielił tą cyfrę przez 24 godziny i doszedł do wniosku, że gdyby Santa Claus miał zdążyć z obdarowaniem wszystkich, musiałby jechać tak szybko, że przyśpieszenie zmiażdżyłoby go na miejscu a renifery spłonęłyby w atmosferze z powodu tarcia.
Dobrze, że kiedy byłem małym brzdącem, rozczytanym w Szklarskim i atlasach przyrody, nie dane mi było zwiedzić żywej szopki – a jedną z takowych obejrzałem jakiś czas temu w Tychach, in Polen. Cały zwierzyniec umiejscowiony był w budowanym dopiero klasztorze franciszkanów – dzikim śnie architekta, wykonanym z imitacji kamienia, pełnym wąskich korytarzy, schodów, wieżyczek, zakamarków i katakumb. W tej przedziwnej scenerii bracia dali schronienie kilkunastu zwierzętom, by w ten sposób umożliwić miejskim dzieciakom dotknięcie także innych zwierząt poza myszką komputera.
A aby nikt ze zwiedzających nie czuł się nazbyt pewnie, organizatorzy wystawki postanowili wprowadzić kilka innowacji w skład klasycznego zestawu – owieczka, konik, osiołek. Na wstępie zaniepokoił mnie trochę mały, czarny koziołek, który raczej kojarzy mi się z pentagramami i ganianiem dziewic z tasakiem w ręku, ale pal to licho. Króliki też mogły być, chociaż nie widziałem ich dotychczas nigdzie na obrazku z Betlejem. Ugryzłem się w język nawet oglądając złote bażanty azjatyckie. Import – rozumiem. Wnikliwy obserwator musiał jednak przymrużyć oko nad australijskim emu, zamkniętym w jednej z cel. No dobra – przybieżeli do Betlejem ze strusiem, a że kontynent nie ten, wsio rowno.
Po co jednak w żłobku – bracia moi – lama guanaco? Ki dziki wicher przygnał ją na Bliski Wschód prosto ze stoków południowoamerykańskich? Wiadomo mi wprawdzie, że jakby tam porządnie zajrzeć w rodowód genetyczny, to będzie to biedactwo zalatywało wielbłądem, ale przepraszam – to już nie mieści się w granicach błędu.
W każdym razie pójdę tam znowu w przyszłym roku – przeczucie mówi mi, że może uda mi się pogłaskać kangura albo rzucić kawałek karpia pingwinom.