Pisałem niedawno o festiwalu Pohoda w Trenczynie. Otóż ostatniego dnia dostałem tam od kogoś ulotkę zapraszającą na całkiem podobną imprezę, odbywającą się tym razem na lotnisku w Piešťanach. Życie jest krótkie, lato tyż, postanowiłem więc sprawdzić, co to takiego i porównać to z Pohodą.
Na miejscu okazało się, że są jednak pewne różnice między tymi dwoma największymi słowackimi festiwalami. Podczas gdy Pohoda jest bardziej stonowana, dorosła, Hodokvas utrzymuje raczej rangę młodzieżowego festiwalu. Dramaturgia ma też o wiele mocniejszy rockowy korzeń, na lotnisko zjechali się przede wszystkim miłośnicy muzyki punk oraz ska i reggae. Nie oznacza to jednak wcale, że przekrój muzyczny był bardziej ubogi niż na Pohodzie. Oprócz głównej sceny powstała scena hip hopowa oraz techno. Poza tym w różnych miejscach poustawiane były osobne namioty dla DJów grających w stylu reggae/dub, drum’n’bass, house, wyrósł też duży namiot alternatywnego rocka.
No dobrze, ale jak było? Organizatorom udało się ściągnąć kilkanaście ciekawych nazwisk światowej sceny muzycznej, każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Miłośnicy punka przyjechali chyba przede wszystkim na legendarnych już The Exploited oraz na The Addicts, punktem kulminacyjnym pierwszego dnia był jednak występ Iggy Popa i jego kapeli The Stooges. Prawie sześćdziesięcioletni pan w pełni potwierdził swoją reputację niezniszczalnego rockowego dinozaura – wbiegł na scenę jak tajfun, rozebrany do pół pasa i nie zrobił wydechu ani na chwilę w trakcie ponad godzinowego koncertu. Wskakiwał na ręce publiczności a gdy kilku fanów wdarło się na scenę, tańczył z nimi a z ostatnim, którego nie złapała ochrona, odśpiewał dwa kawałki. Niesamowite.
Dowiedziałem się później od organizatora, że Iggy miał ciut gwiazdorskie wymagania. W szatni chciał mieć jeden ostry nóż, świeżą cytrynę, szesnaście pachnących ręczników, świeże wydania dzienników USA Today, Guardian i Daily Mail, skrzynkę piwa, paczkę papierosów American Style, które nie są produkowane od 48 lat (sic!) oraz … niebiesko-czarny motocykl BMW 1200 PSSE, aby mógł se pojeździć po lotnisku. Oczywiście organizatorzy postarali mu się to wszystko załatwić a Iggy wsiadł po koncercie do limuzyny i pojechał na koncert do Niemiec.
Drugą twarz rocka pokazali też zaraz pierwszego wieczora Jaga Jazzist – norweska formacja miksująca w swych instrumentalnych utworach jazz, elektronikę oraz rocka pełnego fantazji i niespodzianek. Liczna grupa zapełniła całą scenę największego namiotu; oprócz perkusji, gitar, klawiszów i kontrabasu pojawiło się też kilka instrumentów dętych oraz wibrafon. Przepiękne pasaże delikatnych melodii przerywały nieokiełznane improwizacje jazzrockowe uwieńczone monumentalnymi gradacjami. Występ był tak niesamowicie przepełniony emocjami, aż mi kolanka miękły. Szkoda tylko, że nie wszyscy słuchacze zrozumieli, że nie są na metalowym koncercie – gwizdy i krzyki zagłuszały momenty wyciszenia, które są tak ważne w twórczości skandynawskiej kapeli. Mimo wszystko jednak – a także może dlatego, iż był to ostatni koncert grupy w tym roku – wrażenia były niezapomniane.
Następnego dnia główną gwiazdą była legendarna formacja Living Colour, która istnieje już od ponad dwudziestu lat i jest niezwykle poważana zarówno w szeregach fanów jazzu jak i adoratorów cięższego brzmienia. Na Hodokvasie wystąpiła bez wokalisty Corey Glovera, którego zastąpił Doug Pinnick (King’s X). Publiczność pochłonęła agresywna, ale finezyjna muzyka, świetny, barwny wokal oraz genialnie wprost współgrająca sekcja rytmiczna, z Dougiem Wimbishem (bas) na czele. Szkoda tylko, że kultowy gitarzysta Vernon Reid zawiódł – nie chcę go jakoś krzywdzić, ale wyglądało mi to na efekt intoksykacji jakimś proszkiem. Długachne solówki stapiały się w szybkości, gubiąc po drodze jakikolwiek sens i charakter, sam Reid zachowywał się lekko schizofrenicznie, w pewnym momencie nawet zrzucił gitarę i odbiegł ze sceny, gdzie przytrzymywała go grupa techników. No ale każdy bawi się tak jak umie.
Koło północy na główną scenę weszli Sofa Surfers – niemiecka odpowiedź na Massive Attack, muza mroczna, melancholiczna, łącząca rockowe uderzenie ze smutkiem elektronicznych dźwięków. Sercem kapeli jest z pewnością czarnoskóry wokalista, któremu udało się utrzymać przez cały czas bardzo żywy kontakt z publicznością.
Dwa dni uciekły jak woda, zagrali Hypnotix, Skyline oraz wiele innych kapel nie tylko z Czech i Słowacji – sobotnie popołudnie zaoferowało ostatni zestaw festiwalowych wrażeń. Punktem kulminacyjnym był występ odrodzonego nie tak dawno zespołu The Presidents of the United States of America (P.U.S.A). Znałem od nich tylko parę kawałków, więc byłem praktycznie nieprzygotowany na to, co nadeszło. Nigdy nie zrozumiem, jak kapela, w której skład wchodzi tylko prosta perkusja, gitara oraz gitara basowa z dwoma (!) strunami, w dodatku kapela, którą tworzą trzej faceci ubrani w krawaty i białe koszule, może dać takiego czadu. To był rock and roll w najbardziej surowej postaci, jakiego przedsmak dał dwa dni wcześniej Igły Pop. PUSA szaleli, byli pomysłowi, inteligentni i … dowcipni. Na prawdę, nieczęsto zdarza się, aby uczestnicy festiwalu rockowego tak się śmiali w trakcie jakiegoś koncertu.
Tuż przed odjazdem dałem się złapać na jeszcze jedną perełkę – i nie żałuję. Troszkę mi szczęka opadła, gdy zobaczyłem, a raczej usłyszałem koncert austriackiej grupy Bauchklang. W sumie nic w tym dziwnego, że grupa jest w stanie zagrać mieszankę hip hopu, techno, drum’n’bass oraz ska w ciągu jednego godzinnego koncertu. Zabawa zaczyna się w chwili, kiedy przypadkowy słuchacz zacznie się przypatrywać scenie i stwierdzi, że nie ma tam żadnych instrumentów ani urządzeń, tylko sześciu facetów i … sześć mikrofonów. Tak, Bauchklang to jeden facet imitujący zwykłą perkusję, drugi elektroniczną, trzeci basy, czwarty syntezatory, następny do wokalu a ostatni do rapu. Bomba.
Werdykt? Tegoroczny festiwal odbył się po raz pierwszy na terenie lotniska i było widać, że organizatorzy nie liczyli na tak duży sukces. Imprezę odwiedziło ponad 20.000 ludzi, którzy całkiem regularnie walczyli o prysznice, dostęp do ubikacji, kosze na śmieci też były pełne już drugiego dnia. Myślę jednak że impreza i tak zakończyła się sukcesem a organizacja w przyszłym roku załata te niedociągnięcia. Wielkim plusem było to, że program był rzeczywiście bardzo różnorodny. W odróżnieniu od Pohody być może nie starał się mieszać stylów a raczej wytworzył bezpieczne enklawy dla miłośników poszczególnych gałęzi muzyki. Przyjemną niespodzianką był także niezwykle troskliwy PR manager, który nie tylko pomagał dziennikarzom na każdym kroku, ale też zaskoczył nas lekko ostatniego dnia, gdy poproszony o dwa plakaty na pamiątkę wybiegł w teren, by wrócić po pięciu minutach z rulonem pięciuset plakatów na ramieniu.
W sumie programu było tyle, że nawet nie zdążyłem pójść na projekcje filmów w namiocie sztuki nowoczesnej, ani na conocne show laserowe.
Nic to, w przyszłym roku też będzie lato. Jedziemy do Piešťan.