Hau do you do?

Pies nam umarł. Specjalnie mówię, że „umarł” a nie „zdechł”. Bo zdycha motor albo suszarka do włosów a to – jak by nie było – członek rodziny. Wprawdzie bardziej włochaty niż (w większości wypadków) reszta domowników, ale jednak. Strasznie pusto i cicho się zrobiło w domu, na każdym kroku przypominały nam o psinie stare nawyki z dawnych czasów – na przykład wszyscy ciągle otwierali drzwi do spiżarki ostrożnie i cichutko, aby nie być narażonym na masywną akcję żebraczo-błagawczą.

Co na to poradzić? Zwykle najprostszym sposobem jest szybkie załatwienie nowego hunda, aby dzieciaki przestały wyć i aby znowu miał kto narobić na kafelki w kuchni. Ale nie tak łatwo wymienić starego przyjaciela za nowego. Kiedy ktoś przychodzi do was i mówi „Hej, słyszałeś? Zenek zmarł.”, nie odpowiadacie coś w stylu „Kurcze, muszę zajść do knajpy i znaleźć sobie nowego.”

W dodatku pies jest w tym lepszy od Zenka, że darzy was szacunkiem bez względu na to, czy wstaliście rano ze straszliwą szopą na głowie, nie tarza się ze śmiechu przez pół godziny, gdy wrócicie z miasta z rozpiętym rozporkiem albo pasemkiem pasty do zębów na policzku.

A jeżeli już was wyświni, to robi to ze stylem. Wychodzicie o północy na listopadowy deszcz, bo psu zachciało się siusiu. Drepczecie więc w tę zawieruchę i pies zamiera, czując pierwsze zimne krople na grzbiecie. Następnie robi minę typu „Poczekaj tu chwilę, zapomniałem coś w środku, zaraz wracam …”, po czym słychać tylko oddalające się tuptanie po schodach mieszające się z cichym szelestem lodowatego strumyczka ściekającego po waszym kręgosłupie.

My oczywiście mamy już „nowego” przyjaciela. Wszyscy poczuli się ważni i niezbędni, gdyż  nawet zwykłe wyjście do ubikacji pociąga za sobą tęskne zawodzenie i psi płacz pod zamkniętymi drzwiami. Poza tym oczywiście – wiadro i szmata w wiecznym pogotowiu a kot zapisany na pierwszą wizytę u psychoanalityka na przyszły tydzień. Ale nawet myszołap cieszy się, że dom ożył.

I tak koło się zamyka. W związku z tym pojawia się refleksja nad tym, jak ważna jest obecność zwierząt w zwykłym, codziennym życiu rodziny. Tyle się można nauczyć – nie tylko o życiu, ale i o śmierci. A także – obserwując, jak futrzak mimo fatalnego stanu zdrowia i wyczuwalnego już końca nie traci optymizmu i chęci do życia – można się zarumienić ze wstydu, kiedy samym nam przyjdzie wpadać w depresje z powodu brzydkiej pogody lub złego wyniku meczu.

Niech więc ten felieton będzie skromnym podziękowaniem dla wszystkich tych szczekaczy, miauczników, pływacieli, pełzjatrów czy pióratystów. Naszych i waszych. Haugh.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *