Wpadłem na nich przez przypadek – a właściwie oni wpadli na mnie, wysyłając zaproszenie na serwerze MySpace.com, na którym tysiące kapel umieszczają swoje profile multimedialne. Pożeglowałem na ich stronkę i … chwyciło. Kapela powstała w 2004 roku w Warszawie i ma dziś w kieszeni umowę z wytwórnią EMI, pod której skrzydłami wydaje właśnie drugi krążek. Taki mały paradoks – gdyż czteroosobowa grupa praktycznie nie istnieje medialnie. Była nominacja do Fryderyków, ale poza tym cicho-sza. Płyta Lake and Flames jest przy tym pokazem kompozytorskim, aranżacyjnym i produkcyjnym, jakich mało (zwłaszcza tutaj, w krainie piwa i hokeja).
Oczywiście gryzą mnie pewne wątpliwości, którym pozwolę wypłynąć jeszcze zanim wysmaruję chłopców miodem. Otóż chętnie bym się dowiedział, w jakim stopniu tworzyli nagrania sami członkowie kapeli, a w jakim producent (bo coś mi mówi, że niezły z niego zdolniacha). Po drugie – bardzo chciałbym zobaczyć, jak kapela zagra utworki z płyty na żywo. I mam nadzieję, że poradzą sobie w jakiś bardzo skomplikowany, lecz naturalny sposób i nie pójdą na łatwiznę tak, jak większość czeskich kapel pop-rockowych, które grają „z minidyskiem” czyli praktycznie z halfplaybacku.
Przejdźmy do plusów – i w tym momencie możemy zrobić to na jeden oddech – świetne, barwne aranżacje, tony pomysłów muzycznych i wyszlifowanych wejść i wyjść z utworów, bardzo dobry angielski akcent, precyzyjne chórki, wrodzony talent do tworzenia melodii wpadających w ucho, niebanalne konstrukcje piosenek, które są zarówno popowe i alternatywne.
Tu jednocześnie kryje się potencjalne zagrożenie dla kapeli – dla undergroundu mogą być zbyt „czyści”, dla popu zbyt „brudni”. Przejawem tego rozdarcia może być utwór „Can’t Cook (Who Cares)”, który miejscami aż nazbyt przypomina typowy houseowy kawałek. A kapeli bardziej pasuje eksperyment niż powielanie wzorców. Dla mnie najbardziej światłym miejscem płyty jest kawałek „Neyorkewr”, klejnocik dopracowany w najdrobniejszym szczególe, zakończony symfoniczną euforią i płaczliwym głosem skrzypiec. Niepozornymi, ale bardzo ciekawymi piosnkami są w porywach prawie punkowe „Ex Sex Is (Not) The Best (Title)” i „Kiss, Kiss”, po dwie i pół minuty rockowej energii. I tak można by wymieniać bez końca – chociaż od czasu do czasu inwencja ulatuje i fragmenty utworów zioną pustką kompozycyjną, szybko zostają wypełnione kolejnymi, finezyjnymi pomysłami. Co się tu dziwić – na płycie znajduje się 23 utworów, utworków i ścinków dźwiękowych, które dają w sumie ponad godzinę muzy. Z trzech czwartych krążka można by skleić album roku 2006.
Jakie są perspektywy? Na dźwięku nie trzeba pracować (a nawet nie należy, bo jest doskonały). Przy starannym doborze pomysłów muzycznych i przy trosze szczęścia Polska uzyska nowe muzyczne cudeńko. Trzymam kciuki.