Pisałem ostatnio o Tata Bojs, nie do końca normalnej kapeli. A tu na rynku pojawia się kolejny krążek ekipy dziwaków, którym nie wystarczy wyturlać się na scenę i odbębnić kilka kawałków w dżinsach i podkoszulku. The Polyphonic Spree to zespół teksańskiego muzyka Tima DeLaughtera – nie chodzi jednak o jakiś domowy projekt nagrywany w improwizowanym studio. The Polyphonic Spree to megalomańska impreza w stylu najbardziej eksplozywnego rocka lat 70-tych – a wymienić tu takie grupy, jak The Who, Queen, The Beatles a nawet E.L.O. to stanowczo za mało. W skład grupy wchodziło bowiem standardowo dwóch klawiszowców, cała sekcja dęta, harfistka, muzycy obsługujący sprzęt elektroniczny, gitarę steel a przede wszystkim charakterystyczny chór mieszany – wszyscy ubrani w barwne togi i sandały. W sumie grubo ponad dwadzieścia osób.
Twórczość tej przerośniętej kapeli jest bardzo łatwo rozpoznawalna i charakterystyczna – tak jak i żywiołowe występy grupy. Teksty nacechowane hipisowskim optymizmem, gromkie aranżacje nie pozwalające odetchnąć nawet przez chwilę, eksplozja pogody ducha. Elementy są nieustannie rozwijane i podsycane już od czasów wydania pierwszego albumu – w roku 2002 pojawiła się płyta „The Beginning Stages Of …”, w dwa lata później – „Together We’re Heavy”. Może tylko tym razem mocniej słychać wpływy zespołów z lat 80-tych na wokal samego DeLaughtera – słychać to przede wszystkim w utworze „Mental Cabaret”, który lekko odbiega od przyjętej formy. Ogólnie można też wyczuć lekkie przesunięcie w czasie – od początku lat siedemdziesiątych na koniec tej dekady. Odpowiada temu także zmiana image – tłum muzyków ubiera teraz na koncertach togi na przemian z ciemnymi mundurkami.
W ucho wpadła mi miła drobnostka „Light To Follow”, w której w ciekawy sposób splatają się melodie podbite indyjską perkusją, w ciągu czterech minut zabrzmi w dodatku eteryczny alt, hawajskie gitarki, retro syntezatory. Cyrk muzyczny, rockowe kazanie.
Poza tym trudno pisać o pojedynczych utworach, gdyż mają podobną strukturę – główną linię wokalną utrzymuje sam dyrygent, któremu entuzjastycznie wtóruje chórek, gradacje buduje na zmianę sekcja dęta albo fortepian z rachmaninowskim rozmachem. Całość przypomina po prostu szaloną jazdę gdzieś na wypadkowej między muzyką gospel a koncertem na festiwalu Woodstock.
Być może nie jest to specjalnie odkrywcze, ale z pewnością oryginalne a – przede wszystkim – ładujące niesamowitą pozytywną energią. A tej nigdy nie jest za dużo.
Jaja, od momentu, co my to odkryli żech je z tego pifpaf. Głównie ta muzyka mo w sobie strasznóm optymistycznóm siłe! Ty też pieknie ewangelizujesz :D