Lenny Kravitz jest jednym z niewielu artystów amerykańskiej muzyki popularnej, którym udawało się poruszać na cienkim lodzie mitu gwiazdy rocka a jednocześnie twardo stąpać po ziemi. Chociaż za kilka lat stuknie mu pięćdziesiątka, a od czasu wydania pierwszego albumu Let Love Rule upłynęło już prawie dwadzieścia lat, ciągle z powodzeniem lata z nagim torsem po scenie i wskrzesza legendę rock’n’rolla. Co z tego, że w jego płytach słychać bardzo wyraźne cytaty słynnych nagrań Hendrixa czy Beatlesów? Lenny kradnie, ale z klasą.
Taka jest też najnowsza płyta. Kravitz po latach powrócił ostatecznie do formy znanej z pierwszych albumów – wybuchowego gitarowego rocka o mocnych wpływach soulu, elektrycznego bluesa i muzyki funkowej. Często motywy „wypożyczone” z klasycznych płyt są tak wyraźne, że można z dużą dawką pewności określić, czego akurat artysta słuchał. Polecam przesłuchać utwór „If You Want It” a później sięgnąć po podwójną płytę „Physical Graffiti” kapeli Led Zeppelin. Riffy gitarowe i perkusja stanowią prawie dosłowną kalkę. Pierwsza połowa płyty przynosi niezłe zagęszczenie potężnych dźwięków, chociaż mam wrażenie, że w porównaniu ze starymi nagraniami autorowi trochę spiłowały się pazury.
Od połowy atmosfera ulega zmianie – jak zawsze, na płycie oczywiście znajduje się potężna dawka ballad (markowy produkt Kravitza), jedynym odejściem od utartego schematu jest przedostatni utwór zbudowany w atmosferze jamajskiego reggae.
Ostateczny werdykt? Bywały słabsze płyty w dorobku muzyka. Trudno dorównać świetnym, soczystym nagraniom z początków kariery. Z jadowitym uśmieszkiem nad pompatyczną nazwą albumu można stwierdzić, że kolejnej rewolucji już na pewno nie będzie ani po tej płycie, ani po następnej. Jednak standard został dotrzymany, Lenny przeszedł przez badanie techniczne – może jeszcze przez kilka lat pobiegać po scenie.