Pohoda 2008

W tym roku wszystko wskazywało na to, że mój trzeci wyjazd na ten największy słowacki festiwal nie będzie się zaliczał do najbardziej udanych. Do ostatniej chwili pogodynki obu krajów straszyły mżawkami i chłodem, w świeżej pamięci pozostawały spustoszenia, które 12 lipca spowodowała wichura na festiwalu Creamfileds w Czechach (2 uszkodzone sceny główne i kilka odwianych kiosków). Kilku znajomych dostało pietra i postanowiło nie ryzykować, ale mnie i fotografa Łukasza Ciahotnego grzała w kieszeni akredytacja dziennikarska, więc bez wahania spakowaliśmy plecaki i 18 lipca ruszyliśmy na Trenčín.

Od beatu do Bittovej

Już w trakcie podróży okazało się, że nie taka pogoda straszna, jak ją prognozują. Na miejsce dotarliśmy w piątek po południu, właśnie w chwili, kiedy na scenach zaczynały grać pierwsze kapele. Pohoda rośnie – w tym roku na festiwal przyjechało 30.000 luda, poszerzono pola namiotowe, a ilość głównych scen podniesiono do pięciu. Z daleka widać było dwa dźwigi do skoków bungee oraz jeszcze jeden tajemniczy dźwig, którego przeznaczenie mieliśmy poznać później.

Od razu na wejściu zwabił nas do namiotu muzyki elektronicznej koncert czeskiej kapeli Midi Lidi. Trójka niepozornych chłopaków z laptopami, syntezatorami i strumieniem pomysłów i dowcipnych sloganów od razu dała nam do zrozumienia, że tegoroczna dramaturgia poszła na całość. Powoli zaczynałem żałować, że nie przesłuchałem przed wyjazdem twórczości wszystkich kapel, które miały się pojawić na festiwalu – zrobiłem tak w zeszłym roku i przysięgam, że poprawię się w roku następnym. Koncerty znanych kapel często kończyły się rozczarowaniem, a całkowicie nieznane grupy – zaskakiwały.

Nie zwalił mnie z nóg koncert Tata Bojs, których dźwiękowiec prawdopodobnie wpada coraz głąbiej w otchłań jakiegoś nałogu. Chociaż chłopcy starali się, jak mogli, cały dźwięk kapeli stapiał się w jedną, amorficzną masę. Dziękowaliśmy naszej przezorności, dzięki której zaopatrzyliśmy się w korki do uszu. Za to w dziki zachwyt wprowadziło mnie show austriackiej grupy Mnozil Brass, porównywalnej do Grupy MoCarta, tyle, że w dziedzinie instrumentów dętych. Diabelsko zagrane aranżacje utworów muzyki klasycznej, rockowej oraz filmowej w podaniu puzonów, tuby, trąbek a czasami fletów wepchniętych w dziurki od nosa.

Potem przyszła kolej na kobitki – najpierw czeski kwartet wokalny Yellow Sisters, czyli całkiem ładne dziewczęta z całkiem udanymi kompozycjami o inspiracjach afrykańskich. Później Gossip na największej scenie – bo któraż inna uniosłaby drapieżną wokalistkę o posturze tak potężnej, jak jej głos? Staliśmy chwilę z otwartymi ustami, po czym poszliśmy ochłonąć na koncert Ivy Bittovej, nie wiedząc, że czeka nas jeden ze szczytowych punktów festiwalu. Na scenie stanęła w towarzystwie trzech wyśmienitych jazzmanów starszej generacji – z legendarnym pianistą Emilem Viklickým na czele. Ten niecodzienny skład przedstawił bardzo odważne jazzowe aranżacje morawskiego folkloru, w których improwizacje instrumentalne mieszały się z pokazem fenomenalnych zdolności wokalnych artystki, która po raz kolejny potwierdziła renomę jednego z największych skarbów czeskiej kultury. Wsłuchaliśmy się w to magiczne przedstawienie tak głęboko, że w pewnym momencie okazało się, że uciekł nam koncert reaktywowanego zespołu UNKLE, który miał być dla mnie wydarzeniem festiwalu. Pośpieszyliśmy więc przynajmniej, by zobaczyć, jak gra Fatboy Slim na największej scenie i … czmychnęliśmy po 15 minutach. W porównaniu z całkowicie rutynowym występem „klasyka” świetnie wypadł koncert Mr. Oizo, który przeszedł wszystkie oczekiwania i zaaplikował mieszankę oryginalną, świeżą a przede wszystkim graną z pasją i entuzjazmem. Jednak oczęta już się kleiły, trzeba było wracać do namiotów.

Piwo na wysokościach

Drugiego dnia obudził już nas prawdziwy skwar. Po kilku godzinach zwiedzania atrakcji festiwalu i wydawania pieniędzy na niecne obżarstwo powoli wkręciliśmy się w popołudniowe koncerty. Na początek zafundowaliśmy sobie The Prostitutes – czeskie echo gitarowych kapel z Manchesteru, kapeli, pod której skrzydłami dorastają nasi zaolziańscy Dorian Gray’s Prostitutes. W połowie koncertu przenieśliśmy się jednak – wiedzeni ślepą intuicją – na koncert czeskiej grupy Cartonnage, której gwiazda dopiero wschodzi a już jest porównywana do takich sław, jak Moloko czy Morcheeba.

W tym momencie zaczął nas korcić ów trzeci dźwig o którym wspominałem na początku. U jego podstawy wiła się kolejka kilkudziesięciu ludzi – okazało się, że chodzi o ruchomą gospodę dla 3 kelnerów i 24 osób. Uczestnik atrakcji został przypinany do jednego z krzeseł przymocowanych do prostokątnej platformy i mógł łykać piwko, podczas gdy dźwig podnosił platformę do wysokości 50 metrów i zataczał nią szerokie koło z widokiem na cały teren festiwalowego lotniska. Do tego wszystkiego przygrywali hen, w dole na głównej scenie niepokorni The Cribs o punkowym smaczku. Trudno opisać, warto polecić!

Po powrocie na łono ziemi czekała już na nas kulminacja drugiego wieczora festiwalu. Najpierw posłuchaliśmy Joan Baez, gwiazdy Woodstocku´69 i znanej aktywistki na rzecz praw człowieka. Jej koncert zainaugurował Václav Havel, który kilka godzin wcześniej o mało co nie przejechał nas festiwalową ciuchcią, w której obwozili go po lotnisku organizatorzy.

Fatalnie wypadł Richard Müller, który kilkunastu tysiącom rozochoconych fanów ukazał się jako flegmatyczny, otyły i zdezorientowany artysta u schyłku kariery – wrażenia nie poprawił ani Milan Lasica, który zaśpiewał jedną z piosenek, ani słynny amerykański gitarzysta Hiram Bullock, który tu i tam strzelił sobie solówkę. W drodze z koncertu trafiliśmy na niesamowicie zabawny koncert Ester Kočičkovej i chóru Mandelbrotovy kostičky w akompaniamencie rockowej kapeli i syntezatorów. Czyżby inspiracja dla zaolziańskiej chóralistyki?

Zajrzeliśmy na koncert Ukulele Girls, francuskiej paczki dziewcząt, które odgrywają na ukulele przeróbki najsłynniejszych rockowych hitów takich kapel, jak Sex Pistols czy Rage Against The Machine. W końcu grubo po północy dotarliśmy akurat na początek koncertu japońskiej pianistki Hiromi Uehara, która wysłuchała modlitw fanów i przyjechała do Trenčína specjalnie z Tokio, przywożąc ze sobą trójkę świetnych młodych muzyków. Młoda artystka (rocznik 79, w wieku 17 lat grała z Chickiem Coreą) przedstawiła zachwyconej publiczności absolutne limity dzisiejszego funky i fusion, rozwijając dzikie utwory instrumentalne w niekończące się improwizacje i urzekając nieludzką wprost techniką gry.

Wracając do namiotu poskakaliśmy co nieco przy DJskim show australijskiej ekipy Pendulum i … to by było na tyle. Rano przeżyliśmy półtoragodzinną walkę o wejście do jednego z festiwalowych autobusów (udało nam się odjechać chyba piętnastym) i po trzech godzinach znaleźliśmy się w Cieszynie, zmęczeni, ale zadowoleni. Pohoda z roku na rok rośnie w siłę, na stałe już zapisując się na mapie najlepszych wydarzeń muzycznych w Europie Centralnej. Pamiętajcie w przyszłym roku o Trenčinie!

Stale poszerzana galeria zdjęć : http://picasaweb.google.co.uk/PohodaFoto

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *