Moje wątłe zdrowie nękało ostatnio podstępne choróbsko, korzystając więc z chwilowej niemocy zabrałem się za nadrobienie braków w lekturze. Ustawiłem sobie tedy koło łóżka stosik książek, które w normalnych okolicznościach leżałyby bez użytku na półkach i zacząłem się zmagać z mniej lub bardziej ambitnymi tytułami. I tu w samym środku jakiegoś barwnego opisu uderzyła mnie okropna wizja – co by było, gdybyśmy musieli żyć w świecie zmaterializowanych metafor, przenośni i powiedzonek?
Wyobraź sobie, drogi czytelniku, że wracasz do domu z pracy z zakrwawionymi rękoma, bo przez cały boży dzień darłeś koty ze swoim szefem. Na szczęście nie było trzeba sprzątać szczątków, gdyż jeden z pracowników był tego dnia wyjątkowo zasępiony i wszystko dokumentnie pozjadał. To jednak stanowi dla Ciebie mizerną pociechę, gdyż otwarte rany na potylicy zdradzają, że po rozpruciu ostatniego kota zaczęło Cię gryźć sumienie. Zanim przekroczysz progi swojego domostwa, stajesz się świadkiem makabrycznego widowiska – sąsiad wychodzi ze skóry, bo jakiś oczajdusza podrapał gwoździem jego nowy samochód.
Po daremnych próbach wepchnięcia sąsiada z powrotem, zostawiasz go na chodniku i definitywnie znikasz w domowym zaciszu. Tam spotykasz żonę, która na powitanie puszcza do ciebie oko, więc przez dłuższy czas wspólnie poszukujecie jej protezy, która wturlała się pod sofę. Nie możecie jednak znaleźć ślepia, odkrywając w zamian same cuda : krzyczysz „Psiakrew!” trafiając na lepką kałużę juchy, „O, kurczę blade!”, gdy w dłoń dziobnie Cię niezbyt opalony okaz drobiu, a wreszcie „O, k…”, gdy ku ogólnemu zdziwieniu spod sofy wypełznie ladacznica.
Dokładnie w tej chwili nie wytrzymujesz już całego tego szaleństwa, a ponieważ nie pamiętasz, gdzie w tym roku zimują raki, czmychasz, gdzie pieprz rośnie. Gdy po roku do domu dociera Twoja pocztówka z Indii, połowa Twojej rodziny szaleje z tęsknoty w miejskim zakładzie psychiatrycznym, pozostali zaś krewni umierają kolejno ze strachu.
Nic dodać, nic ująć – włosy mi dęba stają, oblewa mnie zimny pot, co za dantejskie sceny, sodoma – gomora! I niech mi ktoś jeszcze powie, że książka wzbogaca.