Przyznaję, jestem wielbicielem małej, codziennej adrenaliny i poezji brudu. To dziwne upodobanie popycha mnie czasem w stronę prawdziwie hrabalowskich knajp, w których wszelkie egzystencjalne pytania ograniczają się do zgadywania, czy uda mi się wrócić do domu z kompletnym uzębieniem. Po kilku przejazdach pociągiem Eurocity na trasie Ostrawa/Warszawa wydawało mi się, że bezpowrotnie utraciłem właśnie tę nutkę dekadencji, którą zwykły mi oferować Polskie Linie Kolejowe. Dlatego z masochistyczną radością odkryłem na nowo ów dreszczyk emocji na linii z Tychów do Katowic. Tak, zdecydowałem się – kiedyś, gdy dorosnę, napiszę poemat w hołdzie dla tego groteskowego półświatka.
Już teraz wiem, że dzieło to zakończę barwnym opisem dworcowej jadłodajni w Katowicach. Tam przez bufet, w którego gablotach zimne swe kikuty wystawia na nas drób, dochodzimy do restauracji, cudownego skansenu wystroju wnętrz z późnego PRL-u rodem. Są chromowane fotele z popękanym skajem, jest bujny szał paprotek i plastikowego bluszczu, jest martwy neon nad głowami, są też – ach, co za euforia! – obrusy, niegdyś białe, dzisiaj w odcieniu „krowi sik”.
Wcześniej jednak opiszę trzynastozgłoskowcem fantastyczny wehikuł, który zawiózł mnie w owo miejsce. Zostawię dla potomnych obraz przesuwanego wejścia domkniętego u góry i otwartego u dołu, metafory życia, przez które też trzeba przechodzić z pokornie pochylonym czołem. Nakreślę szkic wagonu służbowego, w którym konduktor o ostro ciosanych rysach i potężnym łuku brwiowym miota się jak tygrys w klatce i sypie rzęsiście kurwą w swoim głośnym monologu. W końcu sporządzę profil samego motorniczego, którego grzbiet można podziwiać przez drzwi otwarte na oścież i zablokowane w tej pozycji przy pomocy jakiegoś żeliwnego ustrojstwa rzuconego na podłogę.
Atmosfera jak w transporcie na Sybir. Na przedostatnim przystanku dosiada się pan z czarnym wąsikiem i czarną czapą, za oknem mróz i śnieżna zawierucha, dojeżdżamy do Katowic, nasz pojazd dygocze z zimna tak samo jak my, na torze obok stoi jego podobnie wymizerowany brat-bliźniak z tabliczką „Szczecin”. Zgrzyt, trzask i stop, zaczyna grać sygnał telefonu komórkowego, pan z czarną czapeczką sięga do kieszeni, ale po chwili wyciąga pustą rękę i melodia brzmi dalej, coraz głośniej, jak podkład dźwiękowy do sceny kulminacyjnej.
Scena ta wygląda następująco – otwierają się drzwi, podmuchy wiatru miotają śnieg na betonowe filary, wychodzimy na decydujące spotkanie z martwym neonem i zimnymi kikutami. W tle wokalista Dżemu śpiewa „Żyj z całych sił – i uśmiechaj się do ludzi …”
jedzok, to jest genialne! :)
zachecam do napisania calego dziela, niekoniecznie trzynastozgloskowcem ;)