Recenzja : The Dead Weather „Horehound” (2009)

Od czasu do czasu na rynku muzycznym pojawia się nowa supergrupa, w której skład wchodzą muzycy kilku kultowych kapel danego gatunku. Co zabawne – grupy te mają z reguły dosyć krótki żywot, spowodowany przede wszystkim nieuchronną walką dumnych idoli nieprzyzwyczajonych do zwykłej pracy „w szeregu”.

Oto kolejny taki twór – co powiecie na supergrupę amerykańskiego rocka alternatywnego?

TDW to kolejny projekt nadproduktywnego Jacka White’a, założyciela duetu White Stripes. Tym razem do Jacka dołączyła wokalistka Alison Mosshart (The Kills, Discount), Dean Fertit (Queens Of The Stone Age) oraz Dean Lawrence (The Raconteurs, The Greenhornes).

W efekcie powstała płyta wyróżniająca się w dyskografii White’a osobliwą rozmaitością, płyta stanowiąca przyjemne orzeźwienie po 6 albumach minimalistycznego rocka w wykonaniu White Stripes. W tym wypadku nagraniu na pewno wyszedł na dobre fakt, że White dopuścił do głosu także innych autorów melodii i tekstów, chociaż nadal wyraźnie wyczuwalna jest jego twarda ręka w płaszczyźnie aranżacji i produkcji muzycznej.

Co my tu mamy?

Miło zaskakuje przede wszystkim Alison Mosshart, nawiązująca do najlepszych, czyli uroczo niechlujnych tradycji niegrzecznych dziewczynek amerykańskiego rocka garażowego, takich jak Patti Smith czy  Kim Gordon z kapeli Sonic Youth. To właśnie jej wokal stanowi pierwsze spoiwo dosyć różnorodnych utworów zarejestrowanych na tej płycie.

Spotykamy się tutaj bowiem z szeroką gamą inspiracji rockowych – od zeppelinowskiego hard rocka (singiel Treat Me Like Your Mother, New Pony), przez horrorowy surf-rock w instrumentalnym kawałku 3 Birds, po jamajskie smaczki w utworze I Cut Like A Buffalo.

Ten dziwny zlepek stylów ostatecznie łączy w całość właśnie minimalistyczna produkcja muzyczna White’a – to, co zaczyna już trochę nudzić na płytach White Stripes, tutaj świetnie się sprawdza. Słuchając albumu możemy odnieść wrażenie, że został nagrany kilkanaście, kilkadziesiąt lat temu, na analogowym sprzęcie, w spartańskich warunkach jakiegoś studio radiowego albo nawet bezpośrednio na koncercie.

Nie ma żadnych bombastycznych efektów, tu i ówdzie możemy się doszukać echa lub archaicznego pogłosu taśmowego. Nic oprócz prostej perkusji, charyzmatycznego wokalu, kilku chórków oraz surowego dźwięku ochrypłych gitar i organów na przesterze.

Mało to czy dużo – nie mi to oceniać, ważne że brzmi szczerze i z jajem.

Warto spróbować : Treat Me Like Your Mother, New Pony, So Far From Your Weapon

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *