Reż.: James Cameron / USA, 2009
Nie uwierzę, że wśród was mogłaby się znaleźć chociażby jedna osoba, która w ciągu ostatnich kilku tygodni ani razu nie słyszała o kosmicznych Smerfach Jamesa Camerona. Reżyser chyba przyjął nową strategię – raz na dziesięć lat wyłazi z norki, kręci najdroższy film wszechczasów, wymiata doszczętnie wszystkie sale kinowe i powraca w stan hibernacji.
Jak mu się udało? Czy rozsądny człowiek może przeżyć Avatara bez odruchów wymiotnych?
Zaskoczę was, bo powiem, że owszem – może. Co więcej, dochodzę do wniosku, iż Cameron jest prawdopodobnie jedynym reżyserem w całym Hollywood, który mógł w miarę przyzwoicie nakręcić tak niesmacznie rozpasaną superprodukcję. Jest to o tyle ciekawsze, że chodzi o jednego z niewielu czołowych reżyserów nie posiadających żadnego filmowego wykształcenia. Ciarki przechodzą mi po plecach na myśl o tym, jaki cyrk mógłby za taką kasę stworzyć Roland Emmerich albo – chroń nas Boże litościwy – Michael Bay od Transformersów. Po obejrzeniu ostatniego Indiany Jonesa z listy można też skreślić Stevena Spielberga.
Oczywiście muszę Was wyczulić na to, w jakich kategoriach się poruszamy. Avatar jest przyzwoitym filmem – w ramach gatunku. A że cała szufladka superprodukcji i blockbusterów śmierdzi śniętą rybą, to już materiał do osobnej dyskusji. Krytykowanie Avatara za płytkość przekazu i szablonowość postaci jest podobnie bezsensowne, jak oglądanie filmu porno i narzekanie na goliznę. Mówimy przecież o filmie wręcz z definicji miałkim i robionym nie dla pieniędzy, ale dla masy pieniędzy, góry pieniędzy. Gdzie w tym równaniu chcecie upchnąć ważkie tematy i rozterki egzystencjalne?
Jak już zauważyło wielu ludzi przede mną, główne punkty scenariusza zostały praktycznie w stu procentach skopiowane z disneyowskiej kreskówki Pocahontas i uzupełnione o dużą część Tańczącego z wilkami. Wielokrotnie też przerabialiśmy standardowy zestaw bohaterów – faszyzujący dowódca wojskowy, kilku dziwacznych naukowców, a w końcu prosty, ale dobroduszny chłopak, który nie rozumie wielkich słów, ale kieruje się sercem.
Zestawienie Avatara i Pocahontas (kliknij, aby powiększyć)
Dla tych, którzy właśnie wrócili do cywilizacji z pustelniczego życia w beskidzkich jaskiniach, powtórzę zarys fabuły. Młody żołnierz, Jack Sully, po wypadku porusza się na wózku inwalidzkim. Zostaje wezwany na planetę Pandora, gdzie specjalny projekt umożliwi mu znowu chodzić – przynajmniej w myślach. Naukowcy stworzyli bowiem klony tubylców planety, które mogą być sterowane ludzkimi „pilotami”. Jack wyrusza w nowym ciele w dżunglę, aby nawiązać kontakt z miejscowymi. Gdy oderwie się od grupy, życie uratuje mu Neytiri, córka wodza. Pocahontas wypisz wymaluj, dalej zresztą jest podobnie – Neytiri uczy Jacka „czuć dżunglę”, co nie podoba się wojownikowi, za którego miała wyjść, w międzyczasie ludzie przygotowują się do zagrabienia terenów szczepu Na’vi. Zbliża się konflikt cywilizacji.
Pomysł stary jak świat, powraca tutaj ponownie idea “dobrego dzikusa” Rousseau, stawianego w opozycji do odczłowieczonej machiny wojskowej i chciwej ludzkości myślącej tylko o grabieniu bogactw natury.
Film jest lekkostrawny, a obrazki i efekty rzeczywiście ładne, zwłaszcza w wersji 3D. Szkoda tylko, że Cameron nie popuścił bardziej wodzy swojej fantazji, na odległej planecie mamy tak naprawdę do czynienia z najzwyklejszą dżunglą, która wyróżnia się tylko tym, że w nocy lubi sobie poświecić na fioletowo i niebiesko. W dodatku w porównaniu z ziemską dżunglą fluorescencyjna puszcza nie tętni zbytnio życiem, pojawia się dosłownie kilka gatunków miejscowej fauny – stworzenia małpopodobne, psopodobne, jaguaropodobne i nosorożcopodobne plus jakieś smokowate latawce.
Dobrze to, czy źle – Avatar już zaczyna zmieniać amerykańskie kino. Definitywnie otwiera drzwi dla wprowadzenia projekcji trójwymiarowych, a dla spółek produkcyjnych stanowi potwierdzenie zasady – większa kampania = większy sukces kasowy. Wygląda więc na to, że tendencja utrzymująca się od czasów pierwszych blockbusterów Lucasa i Spielberga będzie trwała nadal – dopóki któryś z podobnych megalomańskich projektów nie zakończy się fiaskiem, nadal będziemy atakowani większymi filmami, lepszymi efektami i agresywną reklamą wyskakującą na nas z lodówki.
James Cameron osaczony przez fanów Avatara
W każdym razie nie warto bić Avatara, w dziedzinie bajek dla dorosłych trudno o lepszą rozrywkę. Niestety.