Wrogie wojska stoją od kilku dni pod murami miasta. Król w końcu przywdziewa zbroję i wyjeżdża na rynek na swoim rumaku – wszyscy mieszkańcy zebrali się, by podziwiać niecodzienne widowisko.
Król dobywa miecza i zaczyna nim siec wokoło, szlachtując niewidzialnych przeciwników. Na pohybel, na plasterki! W końcu, po zadaniu decydującego ciosu ostatniemu najeźdźcy, król zrzuca szyszak i woła hardo : „Patrzcie, tak bym ich wszystkich pociął, gdyby bramy były otwarte!” Lud bije brawo a król wraca do zamku, by obejrzeć do końca najnowszy odcinek „Trubadurów”.
No i luz.
Dokładnie tak wyglądają mężne ofensywy Zaolziaków.
Człowiek to jednak leniwe stworzenie. Leniwe, wygodne i ostrożne. Z jednej strony lubi się napuszyć i pogrzebać gniewnie kopytkiem, z drugiej – woli nie przesadzać i nie ryzykować za bardzo. Nie wywołuje wilka z lasu i nie uderza w stół, bo a nuż nożyce się odezwą. Jeżeli już uderza, to tak, aby można się było w porę schować, lub ewentualnie zwalić na kogoś innego.
Fascynuje mnie ten mechanizm samozachowawczy, a nasza społeczność jest niezłym jego przykładem. Każdy kryzys – zamknięcie szkoły podstawowej, tablice wjazdowe, nazwy ulic – wywołuje burzę sprzeciwu i srogiego gniewu, który szaleje nieposkromiony na łamach polskiej prasy lokalnej. Nikomu jakoś nie wpadnie do głowy, by napisać kilka słów do czeskich gazet. Bo tam przecież obcy teren, wrogie pyski, nikt nie przyjdzie i nie poklepie po grzbiecie, nie powie „Nalyjcie mu, dobrze godo!”. O ileż prościej jest przekonywać przekonanych!
Nie chodzi oczywiście wyłącznie o zaolziańską przypadłość. Psycholodzy dawno już odkryli, że najbardziej lubimy dyskutować z tymi, którzy mają identyczne poglądy. Czytamy gazety, które utwierdzają nas w naszych przekonaniach i omijamy te, które podają niewygodne informacje.
Ta smutna prawda znajduje odbicie na przykład w opłakanym stanie organizacji charytatywnych i prowadzi do absurdalnych, masochistycznych sytuacji. Filmy z rzeźni i dokumenty o masakrach wielorybów oglądają wyłącznie wrażliwi wegetarianie, na wstrząsające wykłady o dzieciach ulicy przychodzą ludzie, którym serce się kraje na sam widok żebrzącej rączki.
Nie lubimy, kiedy ktoś burzy nasz porządek świata, nie lubimy kontrowersji i niepokojących wiadomości. W starciu z obcym poglądem szukamy szybkiego schronienia u pobratymców lub w bezpiecznej anonimowości.
Mojej skroni nie zdobi jeszcze siwy włos, jednak dobrze pamiętam, że kiedyś było inaczej. Ech, łza się w oku kręci, kiedy przypomnę sobie negatywne listy czytelników, których niegdyś udało mi się wkurzyć tym lub owym felietonem. Tak, z sentymentem wspominam nawet negatywne listy! Takie prawdziwe, przysłane pocztą, podpisane, czasem zawierające numer telefonu.
Wymiera powoli ten piękny zwyczaj dyskutowania z otwartą przyłbicą – i trudno mi się przyzwyczaić do wojny okopowej, która go zastąpiła.