Jaco Van Dormael, wschodząca gwiazda belgijskiego kina, przedstawia swój pierwszy amerykański projekt. I czyni to z niebywałym rozmachem. W trakcie oglądania filmu przeskakujemy niezliczoną ilość razy między dekadami życia studwudziestoletniego staruszka, ostatniego śmiertelnego człowieka na Ziemi.
Ponieważ mózg starca powoli wypowiada posłuszeństwo, widz obserwuje kilka sprzecznych z sobą historii, wersji życia – zdobytych i utraconych miłości i okazji, wychowanych i nienarodzonych dzieci, wielkich zwycięstw i sromotnych przegranych.
CAN/BE/FR/DE, 2009
reż. Jaco van Dormael
Film zdecydowanie nie jest łatwy w odbiorze, chociaż najprostszą receptą na jego „czytanie” jest po prostu zanurzenie się w mniej lub bardziej melodramatycznych odłamkach wydarzeń, które potrafią być naprawdę wzruszające.
Tutaj właśnie kieruję największy zarzut wobec tego dzieła – ambitny pomysł niebezpiecznie lawiruje na granicy łzawego kiczu. Zwłaszcza w chwilach, kiedy ckliwe sceny oplata ścieżka dźwiękowa składająca się ze znanych hiciorów. Na szczęście można się od tego oderwać, dać się unieść fascynującej zabawie w „co by było, gdyby …”, w którą zresztą często bawimy się w naszym prawdziwym życiu.
Van Dormael stworzył kompleksową, wielowarstwową historię, kalejdoskop wydarzeń, wspomnień i obrazów, nad którymi niestety przestaje czasem panować. Nie zawsze pomaga tutaj widoczna fascynacja twórczością Aronofsky’ego i Finchera (uważny widz z pewnością dostrzeże liczne kalki z Requiem dla snu, Żródła czy Podziemnego kręgu).
Pomimo tych mankamentów z pewnością warto obejrzeć ten film chociażby z uwagi na dawkę inwencji i odwagi, które dosłownie biją z każdej klatki. W tym roku chyba nie zobaczymy już w naszych kinach nic bardziej oryginalnego.