Korn desperacko stara się przerwać złą passę. Od kilku lat poszukuje recepty na powrót do dawnej sławy, podczas gdy los przez cały czas rzuca mu kłody pod nogi. Czy w końcu mu się udało?
Wielu krytyków uważa, że ostatnią ważną płytą zespołu była „Issues” (1999). Od tej pory klasycy gatunku nu-metal zaczęli kuleć, nowe nagrania były przyjmowane przez publiczność z coraz większym zakłopotaniem. Muzycy starali się więc jeszcze bardziej eksperymentować z mieszaniem stylów, co prowadziło do zniechęcenia kolejnych fanów etc.. W 2005 roku z kapeli odszedł gitarzysta Head, ponieważ cyt.: „wybrał ścieżkę Jezusa”, w rok później uciekł także perkusista David Silveria – Korn stracili dwa masywne pilony swojego markowego, rozpoznawalnego dźwięku.
W końcu paczka skupiona wokół wokalisty Jonatana Davisa stwierdziła, że nie ma sensu dalej brnąć w nieznane obszary – postanowili wrócić do domu i ratować, co się da. Najnowsza płyta jest takim powrotem do korzeni, do dźwięku, energii i klimatu połowy lat 90tych.
Bardzo ważną rolę odegrał tutaj z pewnością producent Ross Robinson, który ma na sumieniu nie tylko płyty „złotej ery” Korn, ale także krążki takich kapel, jak Limp Bizkit, Sepultura, Slipknot czy Machine Head. Muzycy Korn twierdzą, że płyta tym razem powstała bez specjalnej magii studyjnej, bez wykorzystania programu Pro Tools. Aby symulacja starych czasów była jak najbardziej wierna, producent ponownie nagrywał utwory na 24-ścieżkowy, analogowy rejestrator. Miało być „na żywca”, bez dodawania ścieżek. Ale czy pomogło?
I tak i nie. Jeżeli chodzi o warstwę dźwiękową, to z pewnością zabije radośnie serduszko każdego ortodoksyjnego fana kapeli. Korn jedzie pełną parą, bezkompromisowo, całość świetnie napędza sekcja rytmiczna, Davis jest w świetnej formie. Nie ma sampli, nie ma syntezatorów, nie ma gościnnych muzyków, pozostaje surowy produkt pracy czterech członków zespołu oraz producenta płyty.
Do połowy albumu można być nawet dobrej myśli – klimatyczne intro, wybuchowy singiel „Oildale”, klasycznie chory basowy riff w „Pop A Pill”, a przede wszystkim „Fear Is A Place To Live” którego refren najbardziej chyba zalatuje tym, co było i „se nevrati”. Stopniowo jednak płyta zaczyna nużyć, muzycy bez otoczki cyfrowych cudeniek najwidoczniej czują się goli, a przynajmniej tak brzmią. Ciągle brakuje tego niepokoju, drżenia, które można znaleźć na najstarszych płytach. Widać to zresztą także w teledysku do pierwszego singla („Oildale”). Chociaż widzimy czůonk¨w kapeli szalejących i miotających się w dziki rytm muzyki, odnoszę nieodparte wrażenie, że Korn nadrabia miną. To tak, jak pan w średnim wieku próbujący wepchnąć brzuszek w stare dżinsy z gimnazjum. Może się uda, ale na pewno nie będzie mu w nich wygodnie ani naturalnie.
Podsumowując – „Remember Who You Are” to dobra, solidna płyta, obowiązek dla każdego fana kapeli i gatunku. Niemniej jednak stanowi kolejny dowód na smutny fakt, że nu-metal nadal pozostaje odgrzewanym kotletem, który koniecznie potrzebuje nowych przypraw.
Warto spróbować : Oildale (Leave Me Alone), Holding All These Lines, Fear Is A Place To Live