(USA/GB, reż. Ridley Scott, 2010)
Ridley Scott jest kolejnym ze znanych reżyserów, którzy kręcą dzieła zmieniające postać nowoczesnego kina na zmianę z nieszczęśliwymi potknięciami filmowymi. W którą kategorię wpasował się nowy Robin?
Najnowsza adaptacja przygód wyspiarskiego Janosika z pewnością nie należy do szablonowych. Scott rozwalił legendę w drobny mak, co musi wywołać oburzenie wszystkich miłośników klasycznych „facetów w rajtuzach”. Jak już słusznie zauważył niejeden krytyk, nazwa filmu jest dosyć myląca, ponieważ główny bohater zmienia się w prawdziwego Robina Hooda dopiero w ostatnich sekundach przed napisami końcowymi. Nie będę dokładnie streszczał fabuły filmu, aby nie psuć wam niespodzianki. Skupmy się na wykonaniu.
Bardzo trafny okazał się dobór aktorów – Russel Crowe w roli tytułowej odbębnił zdrowy standard (chociaż Brytyjczycy wyśmiali go z powodu jego akcentu), Cate Blanchett świetnie poradziła sobie z dumną, ale serdeczną Marion, w roli antagonisty Gisborna błyszczy złowieszczo łysinką demoniczny Mark Strong, wzruszającym cukierkiem okazała się rola Maxa von Sydowa jako sędziwego ojca Marion. No, i tyle można pochwalić w tym filmie.
Z resztą niestety nie jest już tak dobrze. Do klasycznej sieczki faktów, która wywoływała spazmy u historyków już przy Gladiatorze, dołączyła niezbyt udana wizja estetyczna filmu. Obraz topi się w sterylnych, niebieskich filtrach, które nieźle sprawdzają się w filmach szpiegowskich i sci-fi, ale raczej średnio pasują do klimatów średniowiecza.
O ile zaś do połowy filmu igraszki z klasyczną materią stanowią bardzo miłe orzeźwienie, pod koniec scenarzysta zaczyna już tracić kontakt z rzeczywistością. Ostatecznym dowodem jest scena ukazująca Lady Marion w zbroi rycerskiej gnającą na odsiecz wojskom angielskim z mieczem w prawicy.
O wiele gorszy jest jednak dziwaczny wydźwięk społeczny niektórych scen. Scenariusz filmu odbił się od postaci rozbójnika-socjalisty „odbierającego bogatym i rozdającego biednym” i uczynił z niego oświeconego filozofa, który szerzy na angielskiej ziemi idee wyzwoleńczo-humanitarne. Idee w lepszym przypadku zerżnięte z Locke’a, w gorszym – z Marksa.
Mimo wszystko nie podzielam rozgoryczenia, z jakim film był przyjmowany na dużych festiwalach. Jeżeli mowa o płytkich, filmowych hiciorach, to Robin zdecydowanie wychodzi powyżej średniej. W dodatku teraz możemy się cieszyć na to, że po takim klopsie następny film Scotta będzie odpicowany w kosmos (i to dosłownie – zamierza podobno wrócić do korzeni i nakręcić prequel do pierwszego odcinka Obcego).
Robin Hood zakończył się w sposób otwarty na dalsze kontynuacje, jednak po tym co widziałem i czytałem, raczej nie liczę na to, że Ridley wróci jeszcze do tematu łucznika z Sherwood.