reż. Edgar Wright, USA 2010
Są filmy przeznaczone dla wąskiej publiczności. Niektórzy mdleją przy nich z rozkoszy, inni prychają z obrzydzeniem. Jeżeli nigdy nie słyszałeś/-łaś takich słów jak „geek”, „pac man”, „zelda”, „combo” lub „score”, nie czytaj dalej. Po co cierpieć? Fani komiksów, starych gier wideo, retro koszulek i garażowego rocka będą zachwyceni.
Scott Pilgrim to pierwszy amerykański projekt Brytyjczyka Edgara Wrighta, który zasłynął już wcześniej dzięki swoim udanym parodiom gatunku „zombie horror” („Shaun Of The Dead”) i kina akcji („Hot Fuzz”). Wright to twórca bystry i dowcipny, filmowiec o rzadkiej zdolności stworzenia komedii, będącej w równej części hołdem dla ikon kultury masowej, jak ich parodią. Jednym słowem …
Takie filmy kręciłby Tarantino, gdyby skończył filmówkę i przeczytał więcej książek
Jego najnowszy film to zarówno trybut i pastisz całej zachodniej kultury multimedialnej z domieszkami japońskiej mangi i indyjskiego Bollywood. Wright odrzucił tutaj wszelkie ograniczenia i hamulce, uderzając w widza tak bezkompromisowo i z takim impetem, że można dostać zawrotu głowy.
Fabuła prosta i głupiutka – Scott Pilgrim to sympatyczny ciamajda, który lubi komputery i komiksy, gra w kiepskiej kapeli i pewnego dnia zakochuje się w demonicznej Ramonie. Gdy jednak uda mu się do niej zbliżyć, dowiaduje się, że najpierw musi pokonać siedmiu byłych chłopaków Ramony – czeka go seria pompatycznych pojedynków na śmierć i życie. No i zaczyna się.
Film to wodospad cytatów, zapożyczeń, znaczków graficznych i dźwiękowych, kalejdoskop filmów, muzyki, gier komputerowych, komiksów, seriali i reklam. Nie ma ani chwili na oddech, każde słowo i zdanie jest dowcipem lub kopniakiem do przodu, film przez cały czas gna jak na sterydach – humor jest obciachowy i groteskowy, sceny akcji nakręcone z rozmachem intergalaktycznych starć, postacie komiksowo przejaskrawione.
Do tego muzyka w wykonaniu dużych nazwisk amerykańskiego rocka niezależnego (Scott i jego amatorska kapela śpiewają piosnki Becka i Broken Social Scene), efekty dźwiękowe z 8-bitowych gier i setki drobnych pomysłów, perełek audiowizualnych wplecionych praktycznie w każdą scenę. Duszki z tekstami, monety wysypujące się z pokonanego przeciwnika, superweganin o nadludzkiej mocy mającej źródło w piciu mleka sojowego.
Edgar Wright ma wprost nadludzką fantazję. Pytanie, czy nie marnuje jej troszeczkę, kręcąc głupiutkie filmidła dla dzieciarni i fanatyków retro. Proponuję jednak zadać to pytanie przy kolejnym filmie – tutaj wystarczy usiąść i obserwować.
Round one. Prepare to fight.