(“Black Swan”, reż. Darren Aronofsky, 2010)
Balet, dramat, thriller, horror? Na ekrany trafia właśnie obraz, który już teraz został okrzyknięty najlepszym filmem roku. Proszę państwa, oto łabędź.
„Black Swan” to jeden z filmów, jakich boleśnie brakuje w dzisiejszym Hollywood. Bezkompromisowy, stawiający wyzwania – a przynajmniej takim chętnie by go widział sam Arronofsky. Reżyser stąpa coraz pewniej, osiągając mistrzowską precyzję, która jednocześnie coraz bardziej oddala go od przebłysków spontanicznego, nieokiełznanego geniuszu jego wczesnych filmów, takich jak „Pi” lub „Requiem dla snu”.
Jego najnowsze dzieło to opowieść o Ninie (świetna Natalie Portman), ambitnej, wrażliwej tancerce nowojorskiego baletu, która pod maską profesjonalistki ukrywa siatkę fobii i słabostek. W pewnej chwili napotyka na największe wyzwanie jej kariery, staje do walki o rolę Czarnego i Białego łabędzia w nowej adaptacji „Jeziora Łabędziego”.
Na jej drodze pojawiają się jednak coraz to nowe przeszkody – zazdrość koleżanek, wymagający choreograf (Vincent Cassel), starający się rozbudzić jej tłumioną seksualność, w końcu nadopiekuńcza matka, była baletnica, spełniająca w córce własne, zawiedzione nadzieje.
Nina uświadamia sobie, że jej chłodny perfekcjonizm nie wystarczy, by opanować obie role, desperację dodatkowo potęguje pojawienie się nowej, zdolnej baletnicy (charyzmatyczna Mila Kunis). Lilly nie jest skrępowana wyuczoną techniką, tańczy żywiołowo, namiętnie. Nina podziwia ją za to, a jednocześnie czuje strach, boi się, że Lilly szykuje jakiś podstęp, zamach na jej rolę.
Zabójcza mieszanka stresu i obsesji powolutku narusza kruchą równowagę psychiczną młodej tancerki – na jej ciele zaczynają się pojawiać dziwne, drobne ranki, Nina zaczyna się obawiać, że traci kontakt z rzeczywistością.
Najnowszy film Aronofskyego jest idealnym kandydatem na Oskara – zarówno w dobrym, jak i złym sensie. To film czysty jak łza, bez skazy, ale przez to odrobinę chłodny, akademicki. Jeżeli porównamy go ze wspomnianymi powyżej wczesnymi filmami, możemy dojść do wniosku, że sam reżyser staje się takim „białym łabędziem” – perfekcjonistą i mistrzem w swojej branży, tęskniącym odrobinę do czasów, kiedy mógł sobie pozwolić na eksperymenty i prowokacje.
Aronofsky stworzył coś, co można by nazwać popowym filmem artystycznym, filmem operującym wprawdzie metaforą, którą jednak można łatwo odczytać i jednoznacznie rozszyfrować. Zaoferował widzom stosunkowo łatwą i szybką satysfakcję intelektualną i estetyczną.
Muszę jednak zaakcentować, że bez względu na powyższe przytyki „Czarny Łabędź” to film, który trzeba i warto zobaczyć. Nie chodzi bynajmniej o zwykły efekt „między ślepymi jednooki królem” – to świetna, trzymająca w napięciu historia, pokazująca w dodatku z bliska półświatek baletu, do którego filmowcy raczej rzadko zaglądają; to film duży, ważny i ambitny. Poproszę więcej takich.