W ciągu ostatnich kilku dni obserwowałem wesołe perypetie kilku niewyparzonych gęb.
Na festiwalu w Cannes „zabłysnął” reżyser Lars von Trier, gdy na konferencji prasowej rozwinął jedną anegdotkę o swoim pochodzeniu w grzęzawisko kontrowersyjnych wypowiedzi i siermiężnych kawałów. A jedno jest jasne – w towarzystwie upudrowanej elity, której przedstawiciele mają warzechę zamiast kręgosłupa, Hitler i polityka Izraela nie są najlepszymi tematami do opowiadanie wiców. Lars wyleciał z festiwalu, przez własną niezdarność stając się kolejną ofiarą paraliżującej poprawności politycznej.
Zawrzało jednak także nad Wisłą. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego doprowadziła do zamknięcia serwisu, który zamieszczał treści ośmieszające głowę państwa. I zaczęła się roszada medialna! Sytuacja nabiera rumieńców w zestawieniu z wydarzeniami sprzed kilku lat, kiedy to panowała moda na karykatury prezydenta Kaczyńskiego.
Kompletny bigos, wszystko staje na głowie. Środowiska liberalne, które wtedy zawzięcie broniły wolności słowa, dzisiaj przyklaskują ukaraniu prześmiewcy. Z kolei media konserwatywne piętnujące ongiś brak szacunku do urzędu i porównujące nabijanie się z prezydenta do bezczeszczenia flagi, nagle solidaryzują się z prześladowanym dowcipnisiem i prorokują bliskie nadejście państwa policyjnego.
Dziwi mnie takie elastyczne podejście do zasad, przysłowiowa moralność Kalego. Sam byłem już raz oskarżony o „obrazę prezydenta-elekta” i przyjąłem to wzruszeniem ramion – zawsze uważałem, że satyra nie powinna być karalna. Nawet wtedy, kiedy jest głupia, niesmaczna albo po prostu nieśmieszna.
W odróżnieniu od pomówienia lub kłamstwa, które zawsze powinno zostać sprostowane lub ukarane, „obraza” to pojęcie na tyle umowne i mgliste, że powinno w końcu opuścić karty prawa.
Trudno mi się dopatrzyć dużej szkody w żarcie, karykaturze, a nawet zaszeregowaniu przeciwnika do trzody chlewnej. Chyba że – zgodnie ze starym dowcipem – w przypadku polityka chodzi o zdradzenie tajemnicy państwowej.