Reż. Terrence Malick, USA 2011
Filmowy fresk czy przeintelektualizowany onanizm? Terrence Malick zmieścił w jednym filmie Boga i dinozaury, głęboką rozpacz i bezbrzeżną radość. Jeden z najtrudniejszych, ale też najbardziej wyrafinowanych filmów tego roku.
Malick zawsze kręcił filmy dla siebie – filmy refleksyjne, powolne, liryczne, urzekające obrazem i dźwiękiem, ignorujące hollywoodzkie schematy zawiązywania akcji i kulminacji dramatycznej. Dlatego też tworzył z tak ogromnymi przerwami i – pomimo egzaltowanych okrzyków zachwytu wśród krytyków filmowych – oprócz „Cienkiej czerwonej linii” rzadko które jego dzieło trafiło do szerszej publiczności. Wyobrażacie więc sobie, jak może wyglądać film, który taki twórca od początku uważa za dzieło swego życia – jeszcze przed seansem można się domyślić, że będzie on bezkompromisowy i dopieszczony w najdrobniejszym szczególe. No i lekko sztywnawy, jak każde pompatyczne arcydzieło.
W uproszczeniu można powiedzieć, że „Drzewo życia” to opowieść o śmierci dziecka. O tym dowiadujemy się w pierwszych minutach, reszta filmu to powolna rekonstrukcja narodzin, dzieciństwa i dojrzewania trzech braci. Głównym bohaterem jest dorosły już mężczyzna (Sean Penn), który wspomina nie tylko chwile przeżyte z dobrodusznym młodszym bratem pod łagodnym okiem anielsko dobrotliwej matki, ale też mozolną drogę do surowego, wręcz despotycznego ojca (Brad Pitt).
Film urzeka (albo nudzi) detalami – drobnymi smaczkami i okruchami wspomnień z domu rodzinnego, ogrodu, placu zabaw, łąki, szczeniackich ekspedycji. Ale też typowo dziecięcej arogancji, buntu i okrucieństwa. Freud zaciera ręce.
To jednak zdecydowanie nie wszystko. Film przeplatają długie wycieczki w metafory i impresje, nad którymi króluje wspaniała, kilkunastominutowa sekwencja powstania życia na ziemi, stanowiąca uwerturę do narodzin drugiego dziecka rodziny.
Trudno ocenić ten obraz przy użyciu standardowych narzędzi, opisując sucho fabułę i opracowanie techniczne. Jak już wspominałem – bez żadnej przesady chodzi o dzieło życia, pierwsze szkice filmu powstawały już w 1978 (!) roku. Chociaż jednak film jest trudny, bynajmniej nie operuje tak skomplikowanymi i trudnymi do zrozumienia strukturami, jak filmowe monumenty innych reżyserów – „Odysea kosmiczna 2001” Kubricka, „Zwierciadło” Tarkowskiego lub „Persona” Bergmana. Malick jest bardziej mistykiem, niż surrealistą, bardziej niż do mrocznej podświadomości sięga do uniwersalnych obrazów judeo-chrześcijańskiej kultury.
Tak, najnowszy film można potraktować jako wyznanie wiary. Barokowy, rozgałęziony opus. To jednak mogłoby być dość krzywdzące spojrzenie, ponieważ Malick zawsze może skorzystać z tylnej furtki – obrazy i słowa wypowiadane są przez postaci, to ich widzenie świata, ich nadzieje. Płonne czy nie, tego nie trzeba, a nawet nie należy oceniać.
Nawet jednak gdyby okazało się, że film jest w gruncie rzeczy przyciężkawą religijną agitką, nie zmienia to nic na fakcie, że jest wprost wzruszająco piękny – w najczystszym, estetycznym znaczeniu. Urzekającą pracę z obrazem, przypominającą nieraz słynny dokument „Baraka”, uzupełnia śmietanka dzieł muzyki klasycznej.
Nie chodzi przy tym o tysiąckroć przemielony klasyczny pop w stylu „Czterech pór roku” Vivaldiego czy też „Kanonu” Pachelbela. Ścieżkę dźwiękową tworzą utwory Góreckiego, Tavenera i Smetany, scenę powstania świata ilustruje czarująca „Lacrimosa” Preisnera.
„Drzewo życia” to dzieło trudne, ale wysmakowane – wymagające dużej uwagi, ale potrafiące odwdzięczyć się z nawiązką. Zdecydowanie polecam porzucić przed seansem oczekiwania tradycyjnie opowiadanej historii, ale raczej potraktować film jako spotkanie z artystą, spotkanie pełne audiowizualnych doznań. Żywię cichą nadzieję, że to właśnie dla takich obrazów wymyślona została kamera filmowa.