Lana Del Rey to zjawisko, które trudno zaklasyfikować. Przez krytyków została okrzyknięta objawieniem, jej kariera przeżywa rakietowy start, który zdaje się już łamać jej kręgosłup. Skąd się wzięła? Dokąd zmierza?
Na początek podsumujmy – kim jest Lana? To 25-letnia piękność o satynowym, hipnotyzującym głosie zmęczonej wokalistki barowej w luksusowym hotelu; inteligentna córka milionera, traktująca karierę nie jako prezent kupiony przez tatusia, ale jako bardzo osobisty monolog z odbiorcami; jeszcze w 2008 roku śpiewała pod pseudonimem Lizzy Grant. Wtedy po raz ostatni występowała „w cywilu”, w kilka miesięcy później pojawia się Lana Del Rey – połączenie femme fatale i kruchej alternatywnej wokalistki, kobiety Bonda z introwertyczną dziewczyną z sąsiedztwa.
To właśnie ta tajemnicza mikstura pociąga krytyków i fanów. W Internecie pojawiło się kilka filmów z koncertów – wnikliwy obserwator zauważy, że młoda wokalistka nie czuje się na scenie pewnie, zachowuje się nieśmiało, a nawet niezręcznie. Tak, jakby jej wizerunek sceniczny został wykonany na wyrost.
Lana Del Rey nie jest jednak kolejną pustą gwiazdką muzyki pop, która zrobi wszystko, aby przeforsować sobie drogę na duże sceny. Z wywiadów wynika, że Lana dużo czyta (i nakłania do tego swoich fanów), ale też targają nią wątpliwości i kompleksy. W rozmowie dla MySpace stwierdziła, że zawsze pociągała ją wizja kreowania życia jako dzieła sztuki.
Dość jednak o otoczce, rzućmy uchem na to, co pojawiło się na najnowszym, drugim z kolei albumie. Trudno umiejscowić muzycznie to, co dzieje się na przestrzeni tych piętnastu piosenek. Całkowicie wbrew trendom nie ma żadnych nawiązań do sceny r’n’b – nawet w subtelny, „biały” sposób, dzięki któremu wywalczyły swoje pozycje Adele czy Amy Winehouse. Inspiracje elektroniczne zaledwie lekko koloryzują szczegóły, jednak poza tym całe pole należy do aranżacji smyczkowych, suchych gitar i damskich chórków rodem z lat 50tych. Całkiem możliwe, że inspiracja pochodzi z filmów Davida Lyncha, które wokalistka bezkrytycznie podziwia.
Podobnie ma się rzecz z wokalem – próżno tu szukać szufladki. Jako swoich idoli Del Rey wymieniła Elvisa Presleya i Kurta Cobaina. Co za kombinacja! Dzięki chłodnemu, jakby lekko spóźniającemu się wokalowi Del Rey porównywana jest do Nancy Sinatra. Trudno się nie zgodzić, słuchając na przykład tytułowego utworu płyty lub kompozycji „Video Games” lub „Dark Paradise”. W niektórych utworach („Blue Jeans”, „Lucky Ones”) leciutko przebrzmiewa barwa głosu Kate Bush. Być może komuś przypomni się też Tanita Tikaram. Bezradnie rozkładam ręce.
Płytę „Born To Die” należy docenić nie tylko ze względu na kawał solidnie wykonanej roboty, ale też za odwagę artystyczną. Lana Del Rey nie poszła na łatwiznę – i od kilku miesięcy zbiera za to zasłużony plon, aktualnie wspięła się na pierwsze miejsce list już w 14 krajach. Oby przy tym przyspieszeniu nie spaliła się w stratosferze.
Posłuchaj, jeśli lubisz : Nancy Sinatra, PJ Harvey, Imogen Heap
Warto spróbować : Born To Die, Off To Races, National Anthem