Nic tak mnie nie denerwuje jak malkontenctwo i sytuowanie się w pozycji pokrzywdzonego. Chociaż więc nie jestem żadnym entuzjastą Unii Europejskiej, powoli zaczyna mi się przejadać nieustający marsz samozwańczych ofiar eurokołchozu.
Struktury Unii z pewnością wymagają krytyki. Ostrej, ale rzeczowej. Tymczasem co rusz pojawiają się fantastyczne, wyssane z palca doniesienia o tym, jak to eurokraci ograniczają naszą wolność osobistą. Absolutna większość tych sensacji szybko zostaje obalonych, ale tym nikt już się nie interesuje. Jak w starym dowcipie – oskarżymy kolegę o kradzież, a gdy pieniądze się znajdą, to nadal go nie lubimy, bo „niesmak pozostał”.
Tak było z kontrowersyjną ustawą o ziołolecznictwie. W Internecie zawrzało, wszystkie „zielone” organizacje podniosły rwetes, głosząc, że „brukselski reżim zakazał ziołolecznictwa”. Nikt nie przeczytał tekstu ustawy, która wręcz przeciwnie – ma umożliwić sprzedaż ziół w aptekach i wprowadzić ziołolecznictwo do medycyny konwencjonalnej. Nikomu nie zabrania zbierania ani legalnego sprzedawania ziół, wprowadza jedynie minimalne wymogi jakości dla produktów, które mają nosić nazwę „lekarstwa”.
Aby jednak było zabawniej, do opery jęków dołączają też środowiska, które zwykle zwalczają „ekoterrorystów” (wspaniale paranoidalne określenie). Aktualnie wszyscy żyjemy aferą „jajkową”. W czasach, kiedy co kilka dni publikowane są zatrważające wyniki badań jakości pożywienia sprzedawanego w hipermarketach, oburza nas informacja o … podniesieniu standardów. Za ograniczenie naszej wolności uważamy prawo, które wymusza na producentach, aby zagwarantowali hodowanym zwierzętom nieco lepsze warunki i w konsekwencji przestali nas karmić śmieciami.
Tutaj załamują się trochę wizje zwolenników wolnego rynku, którzy wierzą w to, że mądry konsument sam wybierze dobrą jakość. Okazuje się, że ludzie wolą kupować na przykład szynkę faszerowaną wodą, hormonami i chemikaliami, byle była tania. Co tanie, to dobre.
Nie czuję się ograniczany przez te nowe normy bezpieczeństwa. Tak samo, jak nie ogranicza mnie zakaz przechodzenia przez ulicę na czerwonym świetle, obowiązkowa szczepionka albo nakaz wysłania dziecka do szkoły.
Dajmy jednak na to, że popadnę w negatywizm i odrzucę UE jako pastwisko dla otyłych urzędników, szwedzki stół dla kombinatorów rozkradających dotacje lub jako dyktaturę ograniczającą wolność obywateli do głupich i niebezpiecznych zachowań – na przykład gmerania gwoździem w uchu lub skoków bungee na gumce od majtek …
Nawet wtedy Unia zachowałaby jedną ważną zaletę – rolę uniwersalnego, jasno określonego winowajcy dla wszystkich zgorzknialców bez względu na światopogląd i przekonania polityczne. Dajcie dziecku zajęcie, to nie nabroi. Dopóki zakute, radykalne łby mają wspólnego chłopca do bicia, możemy spać spokojnie.
Hej Darku!
Dobrze powiedziane! Innym argumentem, z którego korzystają eurosceptycy jest zanik indywidualności/odmienności kulturowej krajów członkowskich. Słyszę to nawet od myślących, inteligentnych ludzi, których szanuję. Przecież Unia jest wręcz o czymś przeciwnym – o ochronie tejże tożsamości. :-)