Szaleństwo, retro w wielkim stylu, dziecko kilku epok muzycznych. Pepe Deluxé albo was zauroczy, albo udławi swoim nieokiełznanym eklektyzmem. W jakiej obłąkanej głowie zrodził się tak cudowny i cudaczny projekt?
Zespół powstał pod koniec lat 90. na fali modnego wówczas big beatu, którego głównymi gwiazdami był Fatboy Slim i Chemical Brothers. I wszystko byłoby dobrze i normalnie, gdyby założyciele nowej formacji nie byli Finami. Do mieszanki elektronicznych dźwięków z psychodelą i punkiem dochodziła zdrowo kopnięta szata graficzna płyt i teledyski. Na jednym z obrazków promocyjnych członkowie Pepe Deluxé podkradają jajka strusiom afrykańskim (?). W starym teledysku dwóch gołych panów ćwiczy nieporadnie sztuki walki, okładając się bekonem i kiełbasami (??? – cały film ???).
Ale nic to – posłuchajmy tego, co się dzieje na najnowszej, czwartej z kolei płycie zespołu. Już sam podtytuł „Ezoteryczna pop-opera w trzech częściach” podpowiada nam, że nie będzie to raczej zwykłe wydawnictwo. W odróżnieniu od starszych nagrań tym razem zdecydowanie przeważa pastisz starych dźwięków, czasami ocierający się o parodię, a czasami o pełen szacunku ukłon. W niezliczonych momentach pojawiają się tu inspiracje filmowe – mamy tu wspaniałe, celtyckie ballady („Contain Thyself” to urocze zapożyczenie z kryminalnego musicalu „Kult” (1973), którego nikt już dzisiaj niestety nie pamięta). W renesansowych klawesynach i syntezatorowych melodiach Moogów słyszę twórczość włoskiego zespołu „Goblin”, którego progresywno-rockowymi kompozycjami ozdabiali swoje horrory Dario Argento i George A. Romero. W delikatnych wibrafonach i cytrach wielokrotnie przemyka też Ennio Morricone.
Ale to nie wszystko. Spomiędzy takich wysmakowanych próbek wyskakują bardziej żywiołowe, dzikie okazy. „A Night And Day” to klasyczny big beat, „Hesperus Garden” i „My Flaming Thirst” (wspaniały, wibrujący wokal!) przypominają czołówki ze starych seriali kryminalnych. Tu zabrzdęka surf-rockowa gitara, tam zamruczą organy, ówdzie zachrzęści tamburyn. W porównaniu ze starszymi płytami „Queen Of The Wave” zawiera zdecydowanie mniej sampli, rozbudowane aranżacje zostały nagrane na żywo, co nadaje nagraniom olbrzymiej przestrzeni.
Inspiracje można wymieniać bez końca – płyty The Beatles, ale jeszcze bardziej Rolling Stones z ich psychodelicznego okresu; najstarsze nagrania Pink Floyd; archiwalne seriale i reklamy; kompozycje Lalo Schifrina i innych kompozytorów muzyki do filmów – od czasów „Doktora No” po pierwszy film z Brudnym Harrym.
Jednym słowem – wspaniałości. Jeżeli uważacie elektronikę za ubogiego, lekko opóźnionego brata „normalnej muzy”, to serdecznie polecam wysłuchanie tego cacka.
Posłuchaj, jeśli lubisz : Fatboy Slim, Air, Kula Shaker, Propellerheads
Warto spróbować : A Night And Day, My Flaming Thirst, Contain Thyself