Wieść gminna niesie, że Stanisław Lem powiedział: “Dopóki nie skorzystałem z Internetu, nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów”. Przesyt informacjami ma sprawiać, że nie potrafimy już ich zdobywać, segregować ani wykorzystać. Przyjmujemy je i – nie trawiąc – przesyłamy dalej. Czy sieć nad sieciami faktycznie robi nam modem z mózgów?
Wiele badań wskazuje na to, że z naszymi umysłami faktycznie jest coś nie teges. Nieprzerwany strumień wrażeń oraz nacisk na wielozadaniowość sprawiają, że starsi internauci tracą zdolność koncentracji nad tekstem, a młodsi wcale jej nie zdobywają. Bezosobowa komunikacja on-line nie hamuje w nas negatywnych emocji i szybciej radykalizuje dyskusję, a możliwość kasowania znajomych sprawia, że możemy otaczać się grupką przyklaskiwaczy i stopniowo stracić z widoku wszystkie inne opinie. Zamykamy się w cybernetycznym kokonie.
Jedną z najbardziej sromotnych – chociaż od początku przewidywanych – porażek tego wszechmedium jest fakt, że narzędzie informacji stało się stopniowo młotem dezinformacji. Dzisiaj każdy może pisać, niestety. Upada autorytet specjalisty, w dyskusji nie wygrywają kompetencje i wiedza, ale bon mot i cięta riposta. Szerzą się teorie spiskowe i irracjonalny bulszit.
W tej całej beznadziei tli się jednak obiecujący promyk. W sieci szybko aktywizują się nie tylko negacjoniści Holokaustu lub lądowania na Księżycu, ale też pozytywne, oddolne ruchy społeczne. Kilka miesięcy temu obserwowałem, jak po ataku terrorystycznym w Sydney i pierwszych antyislamskich zajściach na australijskim Twitterze ruszyła spontaniczna akcja wspierająca miejscowych muzułman. W Internecie jak wirus szerzył się znaczek #illridewithyou (pojadę z Tobą) – każdy uczestnik akcji proponował w ten sposób swoim muzułmańskim znajomym, że może towarzyszyć im w środkach transportu, kiedykolwiek poczują się zagrożeni.
Od lat pojawiają się setki podobnych ogólnoświatowych akcji – jedna wspiera badania nad chorobą, inna wyraża solidarność z ofiarami tej lub innej tragedii; jedni wylewają na głowę kubeł zimnej wody, inni “są Charlie”. Płytkie i krótkotrwałe zrywy, powiecie. Lajkiem dziecka nie nakarmisz, lajkiem martwych nie wskrzesisz, powiecie. I macie całkowitą rację. Tyle, że moim zdaniem nawet tak prościutkie akcje pozostawiają jakiś ślad, poczucie solidarności. Lekkie, bo lekkie, ale jest.
Nieoczekiwanym sprzymierzeńcem staje się ludzkie ego, które napędza podobne inicjatywy. Większość uczestników wcale nie płacze nad ofiarami tragedii na drugim końcu świata, nie jedzie pierwszym autobusem do schroniska, aby oddać pół wypłaty głodnym zwierzętom. Ot, poprawi sobie lajkiem samoocenę, na chwilę poczuje się dobrze, a później prześle informację dalej. Za chwilę dobrze czuje się ktoś inny, raz na ruski rok może ktoś pomoże. Taki mały, cyfrowy cud.
Może więc Internet jednak nie jest taki zły, skoro potrafi przekuć na plus nawet tak paskudne ludzkie cechy, jak narcyzm i egoizm?
Taki sobie pozytywny akcent wymyśliłem – ale nie przejmujcie się zbytnio tym, co piszę. Jestem tylko idiotą z neta.
Tekst ukazał się w miesięczniku Zwrot (02/2015)