Rzecz o tym, dlaczego zmasakrowanie setki Kenijczyków rusza nas mniej niż zabójstwo kilku Paryżan.
Po niedawnym ataku islamistów na uniwersytet w Garissie w prasie i blogosferze nastąpił wysyp moralizujących artykułów. Ich autorzy krytykowali media za to, że przejmują się tym wydarzeniem o wiele mniej niż niedawną katastrofą samolotu spółki Germanwings lub atakiem na redakcję Charlie Hebdo. Wiele tekstów wieńczył retoryczny zwrot – czy to normalne? Moim zdaniem nawet najbardziej wrażliwi z nas mogą odpowiedzieć na to pytanie twierdząco.
Przyczyna leży głęboko w naszych mózgach. Przez kilkaset tysięcy lat nasi przodkowie żyli w małych społecznościach, co doprowadziło do tego, że nie potrafimy przeżywać odległych tragedii.
Zgodnie z twierdzeniem brytyjskiego antropologa Robina Dunbara przeciętny Homo sapiens potrafi utrzymać w miarę stabilne relacje z około 150 innymi ludźmi, ponieważ przez tysiąclecia żyliśmy w grupach o właśnie takiej liczebności. Możemy chwalić się setkami znajomych na Facebooku, ale tak naprawdę znamy zaledwie kilka tuzinów osób, a głębszymi uczuciami darzymy już tylko elitarną grupkę najbliższych.
Myślimy nowocześnie i racjonalnie, ale nasze uczucia i odruchy mają prastare korzenie – nawet jeżeli nasza empatia przekracza granice wąskiego klanu 150 dusz, to dalszych znajomych dobieramy ponownie na podstawie plemiennych kryteriów. Lubimy tych, którzy są do nas podobni – łączy nas z nimi podobny wygląd lub styl ubioru, wyznanie lub ulubiony rodzaj muzyki.
Co więcej, eksperymenty psychologiczne dowodzą, że – paradoksalnie – czym większa skala wydarzenia, tym mniej potrafimy współczuć jego uczestnikom, zaangażować się emocjonalnie. Pojedyncze nieszczęścia zaokrąglamy w górę, a duże – w dół. Organizatorzy kampanii charytatywnych dobrze o tym wiedzą i dlatego starają się jak najszybciej wyłonić pojedynczych bohaterów lub ofiary danego wydarzenia, przyporządkować do niego konkretną twarz. Bez tego “uczłowieczenia” nawet największy kataklizm rozmywa się w zwykłą statystykę.
Chociaż lubimy uważać się za współczujących, obiektywnych altruistów, to tak naprawdę wcale nie przeliczamy bólu z matematyczną precyzją. Każda matka przeleje nieproporcjonalnie więcej łez nad utratą nogi własnego dziecka niż nad zbombardowaniem przedszkola na drugim końcu świata – i wcale nie musi to oznaczać, że jest bezdusznym cynikiem, którego nie interesują losy innych dzieci.
W przypadku większych nieszczęść do głosu dochodzi zresztą psychiczna blokada, ogranicznik nadmiernej empatii. Umysł stara się nas chronić przed naporem emocji, co jest nie tylko naturalną (jak wiadomo, nie wszystko, co naturalne, jest dobre), ale wręcz konieczną reakcją. Wyobraźcie sobie, jak wyglądałoby nasze życie bez tego zabezpieczenia, gdybyśmy przeżywali każdą informację o katastrofie lotniczej w intymny, osobisty sposób; tak, jakby za każdym razem ofiarami było 150 członków naszej najbliższej rodziny.
Daremnie więc lewica doszukuje się w apatii mediów podskórnego rasizmu (bo ginęli Murzyni), a prawica – kolejnego ataku na Kościół (bo ginęli chrześcijanie). Odpowiedź na retoryczne pytanie z drugiego akapitu brzmi – tak, to normalne, że niektóre wydarzenia docierają do nas mocniej niż inne. Nienormalne jest to, że niektórzy starają się zrobić z tych tragedii konkurs na największą żałobę.