W Polsce i w Czechach prawie jednocześnie wybuchły afery związane ze środowiskiem medycyny alternatywnej. Witajcie w kolejnym przeglądzie ludzkich pasożytów.
Telewizja Czeska wyemitowała tajne nagrania z wizyt w gabinetach hochsztaplerów, którzy przekazywali sobie pacjentkę niczym złotego osiołka – najpierw postraszyli ją nowotworami i obarczyli winą za choroby najbliższych, a następnie zaczęli sprzedawać magiczne kropelki, suplementy z wielokrotnie podbitą ceną i kuracje przy użyciu szarlatańskich urządzeń. W bonusie pacjentka otrzymała informację o tym, że raka da się wyleczyć stosując hipnozę lub znajdując nowego kochanka. Najlepiej hipnotyzującego.
Dokument wywołał spore oburzenie – działalnością terapeutów zajęła się policja, jeszcze w tym roku ma też powstać ustawa regulująca działalność gabinetów medycyny alternatywnej, które dotychczas nie musiały prowadzić dokumentacji zabiegów ani obietnic składanych pacjentom.
W tym samym czasie w Polsce trafił na pręgierz naturoterapeuta Jerzy Zięba. W końcu. W Newsweeku pojawił się artykuł obszernie opisujący cały wachlarz pseudonaukowych straszaków, którymi Zięba nagania ludzi do kupna książek i suplementów ze swojego sklepu internetowego, gdzie można nabyć enpe pudełko trawy pszenicznej za sto pinć złotych lub wyciskarkę za prawie dwa tysie. Okazja. Za pół darmo, panie.
Zięba w odwecie opublikował filmik, w którym najpierw zwyzywał autora Newsweekowego tekstu od gówniarzy, ścierw, gnojków i smrodów, a następnie bez zająknięcia zachęcił widzów, by „byli dobrymi, uczciwymi ludźmi, dla wszystkich, bez względu na wszystko (…), bo to wraca, (…) a ja jestem tego przykładem.” Nietrudno przy tym zauważyć, że nasz poczciwiec z powodzeniem kopiuje sprawdzoną metodę amerykańskiego króla naciągaczy, Alexa Jonesa – wystarczy wypromować parę teorii konspiracyjnych, przyciągnąć tłum łatwowiernych łosi, a następnie zacząć im sprzedawać wymyślone produkty na wymyślone problemy. Profit!
W sumie można by machnąć nad tym ręką i stwierdzić, że klienci polskiego Zięby i czeskich sępów po prostu płacą podatek od głupoty, gdyby nie fakt, że podobne przychodnie często żerują nie tyle na ludziach naiwnych, co zdesperowanych; na pacjentach, którzy mają przed sobą kilka tygodni lub miesięcy życia, a więc są skłonni zagrać va banque swoimi oszczędnościami i słono zapłacić za jakikolwiek, nawet najmarniejszy przebłysk nadziei.
Cóż, może i nie da się kupić szczęścia ani zdrowia, jednak przy odrobinie sprytu i braku skrupułów można nieźle zarobić na cudzym nieszczęściu i chorobie. Ta rozbudowana wersja dawnego powiedzenia będzie obowiązywała przynajmniej do czasu, aż ostatniego znachora dosięgnie ręka sprawiedliwości, boski piorun, albo przynajmniej dobrze wycelowany kapeć wkurzonego pacjenta.
Tekst ukazał się drukiem w miesięczniku Zwrot 07/2018