Nie nadążam za tą epoką post-prawdy. Już prawie przyzwyczaiłem się do tego, że z otchłani zapomnienia wracają płaskoziemcy i antyszczepionkowcy, kreacjoniści i bioenergoterapeuci, kiedy swoją nieforemną główkę wychyliło także różdżkarstwo. No ja piórkuję.
Na artykuł gloryfikujący ten specyficzny zabobon trafiłem ostatnio podczas lektury Kalendarza Śląskiego na rok 2018. Radiestezja (jak brzmi pseudonaukowa nazwa tego hobby) jest w nim promowana równolegle z bogu ducha winnym ziołolecznictwem, które od lat umieszczane jest w podobnym szemranym towarzystwie. A szkoda, bo wiedza zielarzy poddana rzetelnej analizie nieraz przyniosła nam wszystkim ogromne korzyści – wystarczy wspomnieć o aspirynie z kory wierzbowej lub artemizynie, której odkrycie dla zachodniej nauki przyniosło chińskiej badaczce Nagrodę Nobla. Ten potencjał marnuje się w chwili, gdy zielarstwo przyjmowane jest bezkrytycznie i trafia do jednego wora właśnie z różdżkarstwem, energoterapią czy astrologią (tak, jako typowa, racjonalna Waga nie wierzę w horoskopy).
„Ale ejj, stop, prr. Istnieją dobrzy różdżkarze – znam osobiście pana X!” – odezwie się pewnie niejeden z Was, a ja bynajmniej nie zaprzeczę. Od wieków istnieją ludzie, którzy dzięki znajomości wegetacji i ukształtowania terenu potrafili sprawnie wskazywać źródła wody. I chwała im za to. Zabierz jednak różdżkarza do zamkniętego pomieszczenia, a nie będzie w stanie określić, czy stoi nad podziemnym parkingiem, czy basenem pływackim. Liczne eksperymenty dowodzą, że takich warunkach ich zdolności nie przekraczają wyników zwykłego zgadywania.
W 1964 James Randi, słynny demaskator oszustów, zaoferował 10 tysięcy dolarów dowolnej osobie, która udowodni swoje paranormalne zdolności. Do 2015 roku, kiedy nagroda wzrosła do miliona dolarów, swoich sił spróbowały dziesiątki radiestetów. Wszyscy polegli jak Turcy pod Wiedniem.
Nie chodzi więc o zaślepienie naukowców, którzy zamykają oczy przed kolejną cudowną techniką. Po prostu od dłuższego czasu wiemy, że radiestezja nie działa i że jej miejsce jest w muzeum historycznych kuriozów, obok spirytyzmu czy rzucania uroku na prosiaki sołtysa.
Mam nadzieję, że od tego zderzenia z rzeczywistością nie pęknie żadnemu radiestecie żyłka. A raczej – chłe, chłe – żyła wodna.
Tekst ukazał się drukiem w miesięczniku Zwrot 10/2018