Czeskie festiwale muzyczne znajdują się w ślepym zaułku – zjawisko to dostrzegło w tym roku kilku muzycznych publicystów. Wzrok tubylca odwraca się więc coraz częściej za granicę – w stronę dużych festiwali organizowanych w Polsce, w Niemczech, na Słowacji czy na Węgrzech. Ponieważ nie udało mi się wydyndać akredytacji na Heineken Open’ er (który wszystko ma mega – od obsady po ceny biletów), zdecydowałem się załapać na festiwal Pohoda w słowackim Trenczynie, który zachwycił mnie w zeszłym swoim rozmachem połączonym z niezwykle przyjazną atmosferą i precyzyjną organizacją. Jak się udało w tym roku?
Wbrew obawom i apokaliptycznym proroctwom pogoda dopisała w stu procentach. Może nawet za bardzo. Trzy dni spędzone na rozgrzanej asfaltowej płycie trenczyńskiego lotniska naznaczyły wszystkich uczestników festiwalu – sam jechałem na Słowację biały jak lilia a wróciłem z opalenizną afgańskiego uchodźca. Koncerty kończyły się wczesnym rankiem a pierwsze promienie słońca wyrzucały ludzi z namiotów już koło ósmej. Na szczęście organizatorzy załatwili sprawę we wprost genialny sposób – między scenami przez cały czas krążyły wozy strażackie, które zraszały tłumy festiwalowiczów. Ci entuzjastycznie witali każdy przejeżdżający samochód – na sam dźwięk motoru w górę leciały tysiące rąk, czasami nawet fani masowo uciekali spod sceny w trakcie koncertu, by dziko oklaskiwać strażaka rozpryskującego wokół siebie hektolitry wody. Trzeciego dnia nikt już nie chodził w koszulce, większość uczestników nosiło przy sobie butelki z wodą, których zawartość po prostu wylewali sobie na plecy co kilka minut.
W tych więc tropikalnych klimatach – przypomnę, że lotnisko jest okolone wzgórzami Małej Fatry, tuż za siatką płotu rozciągały się rozległe pola kukurydzy – na kilku dużych scenach odbyło się w ciągu tych dni kilkadziesiąt muzycznych i teatralnych występów.
Główną scenę festiwalu otworzyła praska formacja Sunflower Caravan – trzech wątłych niczym trzcina chłopców, którzy odświeżyli czar hipisowskich, psychodelicznych kompozycji. Najbardziej charakterystycznym elementem dźwięku kapeli są organy hammonda – w trakcie koncertu wyły, piszczały i bulgotały, pod koniec w amoku grania otrzymały nawet kilka kopniaków, co boleśnie skrzywiło twarze fanów tego pięknego instrumentu.
Na scenie obok do występu szykowała się już kapela Sunshine – zgodnie z oczekiwaniami dała pokaz surowej energii, gitarowego post-punkowego rocka mocno podsycanego atmosferą wczesnych lat 80tych. Wokalista Kay rzucił się w pewnym momencie ze sceny i odśpiewał piosenkę tańcząc razem z fanami zespołu.
W międzyczasie ogłoszono, że nie przyjedzie jeden z headlinerów festiwalu – brazylijska grupa CSS, która zatruła się jakimś jadłem i leży w szpitalu we Włoszech. Wystąpiły za to legendy hip-hopu – Wu Tang Clan, oraz elektroniczny czarodziej Junkie XL, który zdobył rozgłos dzięki hitowej przeróbce utworu Elwisa „Little less conversation …”. Przedtem jednak zagrali Szwedzi – The Hives. Odkrycie ogólnoświatowej prasy muzycznej, ciekawy konglomerat stylów – panowie w czarnobiałych ubraniach i pod krawatem grający dzikiego punk’n’rolla.
Przewidziano jedną scenę dla odświeżenia sił – do białego namiotu cyrkowego zaproszono muzyków grających raczej wyciszoną, refleksyjną muzykę. Niestety, pomysł trochę nie wypalił, gdyż w środku wkrótce zapanował tak straszliwy ukrop, iż nieliczna garstka odważnych wytrzymała choć jeden koncert od początku do końca. A szkoda – w ciągu dwóch dni w namiocie zagrała na przykład delikatna Lou Rhodes (którą wielu ludzi przyrównuje do słynnej wokalistki ery Woodstocka – Joan Baez) czy też genialny trębacz jazzowy Erik Truffaz. W namiocie wystąpił też projekt Ingrid Eto, czyli instrumentalna wersja zespołu Zero 7 – jak może pamiętacie, w zeszłym roku podczas koncertu Zero 7 doszło do awarii zasilania. Muzycy bardzo chcieli poprawić to faux pas i przyjechali ponownie : tylko po to, aby po roku doświadczyć identycznej awarii po raz drugi. Sympatycznie wyszło, że na ten tak kuriozalny zbieg okoliczności (w trakcie obu roczników te dwie awarie były jednocześnie jedynymi) członkowie zespołu muzycy zareagowali z rozbawieniem i po podłączeniu an nowo całej aparatury dograli koncert tak, jakby nic się nie stało.
Festiwal jednak obfitował także w bardzo miłe niespodzianki – bardzo ciekawe były perełki muzyki etno z całego świata. Jednym z pierwszych koncertów tego typu był występ formacji Brotherhood of Brass, wspólnego projektu bałkańskiej orkiestry braci Markovićów oraz amerykańskiego zespołu klezmerskiego. Na scenie pojawiło się kilka zespołów mieszających folklor z muzyką elektroniczną – argentyńska formacja Bajofondo Tangoclub (przypominająca bardziej znany zespół Gotan Project), norweska wokalistka Mari Boine oraz jedno z najbardziej dziwacznych odkryć ostatnich czasów – Konono No.1 – czyli zespół z afrykańskiego Kongo, którego członkowie grają na instrumentach elektrofonicznych własnej konstrukcji, zbudowanych ze starych telewizorów czy też części samochodowych. Serca publiczności podbiła jednak ostatecznie amerykańska grupa Blind Boys of Alabama, projekt, który powstał w latach 20tych ubiegłego wieku jako kółko artystyczne dla niewidomych. Na trenczinską scenę wyszła grupka ślepych czarnoskórych muzyków w bardzo podeszłym wieku, którzy w akompaniamencie młodego gitarzysty i basisty dali popis tak niesamowity, że pod koniec trudno było doliczyć się bisów. Staruszkowie zaserwowali zestaw klasycznych utworów bluesowych i rockowych śpiewanych na cztery głosy – zaczęli od powolnych, smutnych kawałków i stopniowo tak się rozkręcali, że młody gitarzysta musiał zatrzymywać ich przed schodzeniem po omacku do ludzi. Od połowy koncertu muzyka przypominała już bardziej koncert gospelowy z tak niesamowitymi, rwącymi serce solówkami wokalnymi, aż ciarki chodziły po plecach. Bez dwóch słow – „biały” blues to siódma woda z ziemniaków.
Koncerty zaczynały się dopiero po południu, drugiego dnia festiwalowa horda mogła więc poszwendać się po straganach i stoiskach, skoczyć bungee, obejrzeć film albo wtrynić co nieco u krisznowców za kilka marnych groszy. Pierwszym ciekawym występem tego dnia był koncert grupy Tata Bojs, którzy pokazali, że granie na żywo wychodzi im o niebo lepiej niż pocenie nowych płyt. Tyle, że nieszczęsnemu perkusiście nie udawały się tradycyjne pokazy gimnastyczne i dwukrotnie koledzy musieli go zbierać ze sceny po tym, co potknął się o mikrofon czy bęben. Cztery godziny później na tej samej scenie pojawiła się szwedzka kapela Mando Diao – chłopcy, którzy przypominają wczesną erę Beatlesów nie tylko garniturami, ale też ruchami przy mikrofonie oraz kilkoma manierami melodycznymi, to wszystko podsycając jednak ostrym, punkowym dźwiękiem gitar oraz wspomnianych wcześniej organów hammonda.
Wszystko zmierzało w stronę dużego finału – niestety los chciał jednak inaczej. Zatroskani organizatorzy festiwalu musieli oznajmić, że nie wystąpi jedna z głównych gwiazd festiwalu, francuska kapela Air, której aparatura została na Węgrzech. Na scenie pojawił się duet Basement Jaxx ze swoją energiczną i dowcipną mieszanką muzyki elektronicznej, późną nocką główną scenę zamknął tradycyjnie wirtuoz klawiszów, skarb słowackiej muzyki popularnej i klasycznej – Marián Varga.
W namiocie obok zaczynał się koncert rosyjskiej pary Messer Chups, która w muzyce łączy sampling z surf-rockiem, jaki słychać na soundtracku do filmu Pulp Fiction, całość zaś brzmi w oprawie projekcji starych, obciachowych horrorów z lat 50tych. Bardzo oryginalne i zabawne przeżycie, chociaż sama muzyka zaczęła nudzić już po trzecim utworze. Ostatni dzień festiwalu zamknęły nocne koncerty ojców muzyki elektronicznej – zagrał DJ Shadow (autor pierwszej płyty na świecie nagranej wyłącznie z sampli), Ed Rush oraz DJ Marky, prekursorzy stylu drum’n’bass.
Szkoda farby drukarskiej na długie podsumowania – te trzy festiwalowe dni były prawdopodobnie najlepiej spędzonym czasem w tym roku. Jedyne, co mogę zrobić, to złożyć głęboki ukłon organizatorom, którzy znowu spisali się na medal i zaprosić wszystkich na przyszłoroczną, dwunastą edycję imprezy. Nie ma lepszego festiwalu w promieniu trzystu kilometrów.
Link do galerii : http://picasaweb.google.com/PohodaFoto
Good stuff man;)