Nieczęsto zdarza mi się pisać recenzje płyt „live”. I prawdopodobnie dalej dumnie bym niósł sztandar tej tradycji, gdyby nie nagranie francuskiego duetu, zaliczane przez krytyków do jednego z ważniejszych wydarzeń muzyki tanecznej w ostatnim czasie.
Daft Punk są jednym z projektów starej gardy, która pomagała eklektycznym odmianom elektroniki stawiać pierwsze niepewne kroczki w latach 90tych. Podczas gdy inne ekipy (Chemical Brothers, Fatboy Slim czy też Moby) żyją już tylko z okruszków dawnej sławy i bezskutecznie starają się po raz drugi odnaleźć sposób na sukces, duetowi Daft Punk jakoś nie brakuje ani energii, ani pomysłów. Po ubiegłorocznej premierze surrealistycznego, godzinnego filmu Electroma para sympatycznych robotów (bo obaj panowie od ładnych kilku lat stają przed obiektywami wyłącznie w futurystycznych kaskach) wyruszyła na ogólnoświatową trasę p.t. Alive. Ich koncerty odniosły fenomenalny sukces, zaś część ich atmosfery możemy posmakować właśnie na świeżo wydanej płycie.
Daft Punk zawsze bardzo umiejętnie lawirowali między delikatnym artyzmem a kiczem, nigdy nie przechodząc na ciemną (a raczej różową) stronę. Kwintesencję elektroniki – łączenie starych dźwięków z futurystycznym szumem – doprowadzili do perfekcji. Chociaż nigdy nie ukrywali, że ich muzyka powinna służyć przede wszystkim do świetnej zabawy, bynajmniej nie poszli na łatwiznę. Dowodem tego jest właśnie nagranie z trasy Alive – najciekawszym jej elementem nie była bowiem olbrzymia piramida świetlna zbudowana z wyświetlaczy LCD i laserów, ale właśnie perfekcyjnie dopracowana muzyka, która zaskakiwała starych fanów projektu niespodziewanymi mutacjami dobrze znanych utworów. Daft Punk na koncertach łączyli elementy kilku utworów ze starszych płyt, dzięki czemu znane melodie tworzyły całkowicie nowe harmonie a splecione teksty – nowe znaczenie. Jednym słowem – daleko to miało do klasycznego koncertu DJskiego, na którym po prostu zabrzmią jeden po drugim umiejętnie zlepione kawałki. Daft Punk nie tylko wybrali największe swoje hity (przede wszystkim z epoki płyty Discovery), ale nie bali się ich rozbić na części pierwsze i poskładać na nowo. Wynik? Półtorej godziny energii, inwencji i niespodzianek. Powiedzmy sobie z ręką na sercu – ilu z nas było już na koncertach, na których znani muzycy po raz tysięczny grali te same utwory bez jedynej nutki improwizacji?
Francuz potrafi. Rewolucji nie ma na horyzoncie a echa starych wybuchów ucichły, póki co można się jednak na poziomie zabawić. Hulaj dusza? Oui.
Spróbuj, jeżeli smakuje Ci : Daft Punk „Discovery”, Groove Armada „Lovebox”, Basement Jaxx „Kish Kash”