Recenzja – Jaga Jazzist „One-Armed Bandit” (2010)

Gdzie się podziałeś, smaku norweskiego sampla?

.

Skandynawska orkiestra Jaga Jazzist ma za sobą niezwykle ciekawą ewolucję. Zaczynała od odważnych eksperymentów łączenia jazzu z energiczną muzyką elektroniczną – ich pierwsza płyta A Livingroom Hush (2001) uzyskała nawet nagrodę za najlepsze jazzowe nagranie, przyznawaną corocznie przez brytyjską stację BBC. Kolejne krążki rozwijały pierwotną koncepcję w nowych kierunkach, dzięki tej zachłanności nowych dźwięków i rozwojowi stylistyki nawet po dziesięciu latach Jaga potrafią zaskakiwać.

Każdej nowej płyty zespołu wypatruję wprawdzie z wielką obawą, już nie raz eksperymentatorskie tendencje moich ulubionych kapel zaowocowały tragicznym rozczarowaniem i utratą zaufania. Na razie jednak – odpukać – Norwedzy nie zawiedli.

Na czym polega ta ewolucja zespołu? Otóż na każdej nowej płycie pojawia się coraz mniej urządzeń czysto elektronicznych – już trzy lata temu na koncercie w słowackich Piešťanach samplery i syntezatory przytłaczała masa instrumentów elektromechanicznych i akustycznych, przy czym ilość muzyków sięgała granicy kilkunastu. Podejrzewam, że na trasie promującej najnowsze nagranie może być jeszcze bardziej ciekawie, ponieważ płyta One-Armed Bandit wykracza w sferze aranżacji i złożoności kompozycji prawie na tereny rocka progresywnego.

Oczywiście klimaty nadal pozostają znajome – na pierwszym planie rozbudowana sekcja dęta, w tle pianino Fendera, wibrafony i klawesyny, dźwięczna i schludna gitara elektryczna, perkusja rozmiłowana w złamanych rytmach, plus woalka syntezatorów i pogłosów. Cienie elektronicznej przeszłości wyłaniają się najwyraźniej w ostatnim kawałku albumu, Touch of Evil, zakończonym monumentalną ścianą dźwięku kościelnych organów. W przedostatnim utworze pomimo cyfrowego instrumentarium paradoksalnie wyczuwalne są inspiracje starymi płytami King Crimson. Powoli przestaje mnie dziwić, dlaczego  Jaga Jazzist pojawia się na liście inspiracji słynnego amerykańskiego zespołu The Mars Volta.

Niezwykle rzadko występują na nowej płycie elementy wokalne. Jaga Jazzist nigdy wprawdzie nie tworzyli „piosenek” sensu stricto, jednak wieloosobowa wokaliza w cudownym, eterycznym kawałku Swedenborgske Rom do dzisiaj pozostaje dla mnie jednym z najlepszych przeżyć koncertowych.

Chyba tylko do tego trochę mi tęskno. Zabrakło na nowej płycie takich kontemplacyjnych kawałków z sinusoidą emocji, ciszy i krzyku. Zamiast tego album oferuje różnorodne pejzaże i struktury akustyczne, wymyślne warstwy dźwięków i linii melodycznych, do których zresztą ta norweska horda zawsze miała ucho.

Trudno mi wybrać kilka najlepszych kawałków – płyta jest zwarta, prawie koncepcyjna. Gorąco polecam wszystkim wielbicielom mieszania stylów, a zwłaszcza wojaży jazz-rockowych.

Warto spróbować : Banafleur Overalt, 220V/Spektral, One-Armed Bandit

3 Comments

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *