Są takie chwile, kiedy możemy przetestować swoją otwartość i tolerancję. Prawdę powiedziawszy lubuję się w takich sytuacjach, ponieważ zawsze stanowią nietuzinkową okazję do przeanalizowania, obnażenia własnych postaw. Tak właśnie było w przypadku kolejnej odsłony historii „Naczelna lesbijska nauczycielka w Polsce”.
Marta Konarzewska napisała do Gazety Wyborczej kolejny list, w którym ponownie podkreśliła swoją orientację seksualną i podała długą listę podkopów i ciosów poniżej pasa, jakie regularnie funduje jej grono nauczycielskie liceum, w którym naucza.
Tutaj oczywiście muszę dołączyć do grona czytelników zszokowanych postępowaniem jej koleżanek i kolegów po fachu. Nikogo nie powinno przecież obchodzić, z kim sypia jego współpracownik, w jakiej restauracji zwykł jadać i czy zmawia paciorek przed snem.
Młoda nauczycielka nie poprzestaje jednak na obronie swojego prawa do prywatności, ale nadgorliwie posuwa się o wiele dalej, domagając się bezwzględnej poprawności politycznej. A tu ponownie miga moje czerwone światełko kontrolne.
Pani Marta opisuje bowiem między innymi sytuację, kiedy belfer pogania dwie uczennice plotkujące na korytarzu słowy „A wy co, dziewczyny, męża szukacie?”. Zdaniem nauczycielki wypowiedź ta stanowi niedopuszczalny przykład sytuowania kobiet w pozycji materiału do ożenku, o ile nie wprost maszyn reprodukcyjnych. Nauczyciel powinien był wziąć pod uwagę, że dziewczyny mogą nie być heteroseksualne, a może wcale nie chcą żyć w związku.
Tutaj przyciężkawy dowcip spotyka się z tak samo przyciężkawym wymogiem kastracji tematów konwersacyjnych – czy naprawdę powinniśmy w trakcie każdej rozmowy wykluczać wszystkie potencjalne punkty urazu? Czy musimy skrupulatnie skreślać wszelkie wzmianki dotyczące mniejszości, grup społecznych, subkultur, wyznań czy zawodów? Koniec z dowcipami o policjantach, o Rosjanach, o babie u lekarza – bo a nuż … ?
Oczywiście zawsze może się zdarzyć, że zaproponujemy ciastko cukrzykowi albo piwo zatwardziałemu abstynentowi. Może się zdarzyć, że zaprosimy na grillowanego prosiaka jarosza, albo – co gorsza – jarosza o żydowskim pochodzeniu. Może nawet uda nam się zapytać niechcący wdowca, jak tam zdrówko żony. W takiej sytuacji kulturalny człowiek przeprosi i przyszłym razem ugryzie się w język, zaś kulturalny rozmówca wspaniałomyślnie puści uwagę mimo uszu. I tyle.
Cieszmy się z różnorodności i pozwólmy, aby nas wzbogacała. Uważajmy też jednak na to, aby toporne ostrożnictwo nie umieszczało jej w szklanej, nietykalnej gablocie. Bo co nam po różnorodności w konserwie?