Nigdy ich nie lubiłem, mówiłem o nich obraźliwie „france”, denerwowała mnie ich napuszoność, aroganckie podkradanie perełek brytyjskiej sceny gitarowej późnych lat 70tych, całe to tworzenie post-post-punka. Dlatego z radością pożyczyłem płytę, aby sprawić im lanie, pociągnąć tą francę z Glasgow za warkoczyki i wsadzić żabę za kołnierz. A tu jak na złość pojawia się jedna z najlepszych płyt tego roku. Ni ma radości w tym życiu, ni ma.
Franz Ferdynand mają na koncie jeden z najgłośniejszych debiutów płytowych ostatnich lat, zostali okrzyknięci cesarzami nowej rockowej rewolucji. Przebojowy singiel „Take Me Out” wystrzelił ich na szczyty list przebojów, jednocześnie ustawiając poprzeczkę tak wysoko, że panowie złamali sobie karki, starając się ją przeskoczyć przy nagrywaniu drugiego albumu. Na szczęście spróbowali po raz trzeci – i z powodzeniem.
Czego na tej płycie nie ma? Są dziwnawe nawiązania do wczesnych lat 60tych, z pianinem elektrycznym i surfrockowymi gitarkami, w utworze „Send Him Away” o całkowicie jawnej Doorsowskiej proweniencji. Jest masywna, syntezatorowa zadyma w ośmiominutowym utworze „Lucid Dreams”, wypełniona arpedżiami granymi na jakichś starych, analogowych potworach ze strychu dziadka. W „Dream Again” zamiast perkusji zabrzmi nawet przedpotopowy automat perkusyjny. Właśnie gwałtowne rozbudowanie instrumentarium stanowi najbardziej widoczny krok, jeżeli chodzi o stylizację grupy. Gdzież te stare, dobre czasy surowych gitar i basu? Czasy się zmieniły, i to na lepsze – nie rezygnując z melodyki i starannego rozbudowania struktur utworów, panowie wzbogacili dźwięk dziesiątkami drobnych żarcików, ukłonów stronę kamieni milowych rocka XX wieku. Słuchajmy dalej – mamy folkową, czysto akustyczną miniaturkę „Katherine Kiss Me”, jest dyskotekowy „Live Alone” przywołujący wspomnienia legendarnych hiciorów lat 70tych – „Apache” lub „PopCorn”. Wszystkie te zaskakujące powroty stanowią jednak najczęściej tylko tło dla niezmiennego trzonu – hymnicznych sloganów, prostej, marszowej sekcji rytmicznej i chrypliwych, brytyjskich gitar.
Płyta jest taneczna – i to w najlepszym tego słowa znaczeniu! Pozostają dwa pytania : jak panowie zamierzają przenieść monstrualne instrumentarium na żywe wystąpienia? I w końcu – Quo Vadis, Franz? Czy przyszłym razem będzie to elektro syntezatorowe? Disco pop? Art rock? Strach się bać, jakkolwiek jednak może to się skończyć, jedno jest pewne – jeżeli Franz Ferdynand utrzyma szczęśliwą rękę przy wyborze współpracowników i pomysłów, bardzo, bardzo chętnie tego posłucham.