Nowa płyta trafiła na wirtualne półki znienacka, bez zapowiedzi. Czyżby Radiohead aż tak wstydzili się swojego najnowszego dzieła?
Na pewno nie jest aż tak źle, to po prostu kolejny z eksperymentów, którymi Radiogłowi testują mechanizmy rynku muzycznego. Wcześniej wydali płytę, za którą każdy mógł płacić, ile chce, tym razem całkowicie zablokowali wszystkie kanały promocyjne. Zabawa raczej z nudy i ciekawości, niż w celu dokonania rewolucji. I podobnie wygląda też zawartość płyty.
Wielu recenzentów uważa nowy krążek za niedopracowany, niedogotowany. Skromna objętość (8 kawałków, 38 minut) na szczęście wychodzi na dobre ogólnemu odbiorowi – po dobrzmieniu ostatniego kawałka płyta aż prosi się o ponowne wysłuchanie.
Wbrew modłom starych fanów Radiohead nie zamierzają wrócić do rockowego brzmienia, coraz głębiej zanurzają się w sfery nibydźwięków, pogłosów i niedopowiedzeń. Chociaż na płycie nie ma pierwszoplanowo porywających kawałków (takich, jak „15 Steps” na „In Rainbows” albo „2+2=5” na „Hail To The Thief”), to już przy drugim przesłuchaniu motywy zaczynają się nakładać, wrastać pod skórę.
W melodiach utworów „Little by Little” oraz „Lotus Flower” odbijają się echem czasy największej świetności zespołu. W kompozycji „Codex” jękliwy wokal Thoma Yorka owijają rozmyte dźwięki trąbek i dzwonków – w takich chwilach trudno zgodzić się z twierdzeniem, że chodzi o płytę wyplutą w pośpiechu.
„Radiohead” stają się kwintesencją inteligentnej muzyki rockowej. Gęste rozgałęzienia aranżacji w trakcie odtwarzania na dobrym sprzęcie oferują dodatkowe, ukryte źródła muzycznych uniesień.
Jednocześnie kapeli udaje się omijać skały pozerstwa i snobizmu, o jakie z reguły rozbijają się zespoły rocka progresywnego. Radiogłowi mieszają skomplikowane, przemyślne warstwy rytmiczne i harmonijne z fleszami improwizacji i chaosu.
Płyta nie rzuca na kolana, raczej uwodzi wysublimowanymi smaczkami. To podejście nadal się sprawdza, pozostaje jednak pytanie – jak długo jeszcze?