Kilka dni temu Francja wprowadziła całkowity zakaz noszenia burek i nikabów – tradycyjnych zasłon noszonych na twarzy przez muzułmanki. Głównym pretekstem miała być walka o prawa kobiet. Mam jednak niejasne przeczucie, że nowa restrykcja pomoże wszystkim, tylko nie muzułmańskim kobietom.
Podobne wiadomości budzą we mnie bardzo mieszane uczucia. Z satysfakcją obserwuję dążenia do równouprawnienia i laicyzacji państwa – Bogu co boskie, cesarzowi co cesarskie. O ile jednak obywatele nie powinni wciskać państwu swojej religii, paradować w burce po urzędach albo wieszać krzyże w szkołach, to nie podoba mi się zbytnio, gdy dzieje się odwrotnie, a więc gdy państwo zaczyna ingerować w osobiste przekonania obywateli.
Oczywiście w pełni popieram podwyższenie bezpieczeństwa publicznego – ludzie nie powinni wchodzić do banku z pończochą na głowie lub nikabem na twarzy. Problem polega jednak na tym, że nikt z tego rozsądnego argumentu nie korzysta – kwestia ta została „doklejona” do ustawy dopiero dodatkowo. Jeżeli zaś potraktujemy sprawę jako zakaz noszenia symbolu religijnego lub kulturowego, to okazuje się, że państwo dosyć ostro przekracza granice przestrzeni prywatnej.
Czym różni się zakaz noszenia chusty od zakazu noszenia turbanu, dredów albo różańca? Może w ramach zapewnienia bezpieczeństwa zakażemy góralom truchtać po Zakopanem z bronią sieczną, czyli z ciupagami? Wszak to klasyczny przykład uszczęśliwiania na siłę!
Porażką tego projektu nie jest jego faktyczny efekt, ale sam sposób wprowadzenia tematu. Luc nie cieszy się z bezpieczeństwa, ale zaciera ręce z radości – „aleśmy dowalili tym muzułmańcom”.
Jeszcze bardziej problematyczna jest kwestia muzułmańskich kobiet, ponieważ w ich wypadku może chodzić o wyświadczenie niedźwiedziej przysługi. Pomijając osoby dobrowolnie zakładające burki (bo chyba nie trzeba wyjaśniać, że wiele muzułmanek robi to dobrowolnie i z własnego przekonania) – ustawa będzie wątpliwym bonusem dla nieszczęśnicy, którą mąż–despota rzeczywiście wypuszcza na miasto raz na miesiąc, i to pod warunkiem, że wyjdzie szczelnie owinięta w „prześcieradło”.
Koniec z prześcieradłami, czyli koniec z przechadzkami. Jak zawsze po łapkach oberwą nie ci, którzy na to zasługują. Gdyby państwu rzeczywiście zależało na prawach kobiet, to zajmie się właśnie tymi przypadkami przemocy domowej, a nie będzie zamiatało sprawy pod dywan.
Wniosek jest jeden – możemy cieszyć się z równych praw, ale na pewno nie ze sposobu ich egzekwowania. Ustawa typu „czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal” to nie podanie pomocnej dłoni, a pokazanie środkowego palca.