W sobotę 2 lipca odbył się największy koncert wszechczasów. Akcja humanitarna, której założycielem był w latach 80-ych brytyjski rocker Bob Geldof, przyciągnęła na serię koncertów kilkaset tysięcy ludzi z całego świata. W Filadelfii zeszło ich się około 400 000.
Impreza rzeczywiście nie miała sobie równych a atmosfera była porywająca. Na scenie można było zobaczyć zarówno dzisiejsze gwiazdy – piosenkarkę Björk śpiewającą dla Japończyków czy też grupę Coldplay, ale także być świadkiem wyjątkowych wydarzeń. Już od ładnych kilku tygodni nawiedzał mnie od czasu do czasu któryś ze znajomych z dzikim błyskiem w oku, szepcząc dramatycznie „Ty, wiesz, że Pink Floyd będą grali w pełnym składzie po 25 latach?!”.
Rozgłos imprezy był olbrzymi, emocje niebywałe. Szkoda, że w porównaniu z wcześniejszymi imprezami tego typu jakoś zatraca się cel tego wszystkiego. Nie chodziło bowiem o akcję zbierania funduszy, które można by było przekazać biednej Afryce. Miała to być raczej demonstracja mas, mająca wpłynąć na decyzje polityków, zwłaszcza te, które mają zapaść podczas spotkania grupy najbogatszych państw świata – G8. No i w sumie wszystko gra, problem tylko w tym, że to, o co niby walczy Live 8, zostało już przez ową spółkę obiecane wcześniej (oczekuje się, że G8 odpuści krajom Trzeciego Świata 55 miliardów dolarów długu). Z samej akcji nie będzie więc wiele pieniędzy (biorąc pod uwagę jej rozmach, oczywiście) a „walczy” praktycznie o gotową sprawę. W dodatku troszkę sceptycznie jestem nastawiony do tego typu gwałtownych proklamacji – skoro polityków nie przekonują demonstranci na ulicach, to dlaczego miałby ich przekonać koncert rockowy? Zresztą trudno wymagać jakichkolwiek przejawów sumienia w przypadku ogólnoświatowej polityki. Stany Zjednoczone ciągle odmawiają przystąpienia do Protokołu z Kioto, chociaż są największym producentem zanieczyszczeń. Japonia z kolei według własnego widzimisię pluska się w światowych oceanach szlachtując wieloryby, pomimo dziesiątek petycji, umów międzynarodowych i apelów.
Mam więc mieszane uczucia. Na jednej scenie spotkało się tylu moich ulubieńców w tak szczytnym celu – a ja jakoś nie mogłem się do tego przekonać. Może tak naprawdę nie chodziło o to, by wpłynąć na polityków, ale aby przyciągnąć na chwilę uwagę ludzi wcinających chipsy przed ekranem? Jakoś nie udało mi się tego wyjaśnić.
No nic, siądę se i poczekam do następnego razu.
„Mama, są chipsy? Przynieś też atlas, popatrzę, gdzie jest ta Afryka.”