Reż.:Cary Fukunaga, USA/GB 2011
Jeszcze kilka miesięcy temu założyłbym się o dowolną kwotę, że raczej nie rzuci mnie na kolana adaptacja dziewiętnastowiecznego romansidła. Teraz wiem, że byłyby to sromotnie zmarnowane pieniądze. Hello, Jane.
Cary Fukunaga, reżyser ze słonecznej Kalifornii, zwrócił na siebie uwagę dwa lata temu – jego film p.t. „Sin Nombre” o trudnym życiu południowoamerykańskiej biedoty narobił niezłego szumu na kilku festiwalach. Przeskok do wiktoriańskiej Anglii oznaczał więc lekką zmianę klimatu i wyzwanie dla młodego talentu. Fukunaga pokonał jednak tę przeszkodę bez zadyszki – powstał film prosty i wysmakowany, piękny zarówno pod względem czysto technicznym, jak i formalnym.
W „Jane Eyre” (rok wydania 1847) rozczytywały się już niektóre nasze prababcie. Książka była na pierwszy rzut oka klasycznym okazem dziewiętnastowiecznego romansu, operującego szablonami sierot, surowych nauczycieli, szczerych, nieskalanych kobiet i demonicznych amantów, mezaliansów, rozłąk i spotkań. Taki kierunek wyznaczyła Jane Austen – i taki szablon naruszyła w swojej powieści Charlotte Brontë. Postać Jane Eyre jest dzisiaj uważana za jeden z pierwszych obrazów kobiety nowoczesnej, emancypującej się, świadomej swoich praw, zdolności i możliwości. Film świetnie to obrazuje, nie wpadając ani razu w klimaty feministycznej agitacji.
Żywe postacie przeżywają swoje dramaty we wspaniale dopieszczonych sceneriach. Angielskie wrzosowiska, mgły w sadach, surowa elegancja epoki wiktoriańskiej – kamera układa ujęcia jak obrazy w zielono-brązowej tonacji. Serce i oko polskiego patrioty ucieszy tytułowa rola Mii Wasikowskiej.
I tak oto oczekiwana nuda zmieniła się w film aspirujący do tegorocznej listy TOP10. Lubię być zaskakiwany – i przykro mi, że okradłem was o tę przyjemność, pisząc tak pozytywną recenzję. Przeżyjecie. Idźcie do kina.